Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

"Wolny Tybet a wolna Osetia"?

2008-08-11   kategorie: społeczeństwo

Taki temat w ostatnim czasie często pojawia się na rozmaitych forach internetowych, z oczywistej przyczyny - rozpoczętej właśnie gruzińsko-rosyjskiej wojny o Osetię. Wiele osób - zresztą nie tylko przy tej okazji - formułuje pytanie: "dlaczego tyle się mówi o Tybecie, a nie wspomina się np. o ... ?"(i tu pada nazwa dowolnego kraju, narodu czy regionu domagającego się niepodległości - ostatnio nawet na jednym z forów ktoś wymieniał tu Kraj Basków i Irlandię Północną!). Może to tylko moje wrażenie, ale jakoś wydaje mi się, że głosy takie pochodzą od osób niechętnych, a przynajmniej niezbyt chętnych sprawie tybetańskiej. Być może dlatego, że nierzadko po tym pytaniu - które samo w sobie jest uzasadnione - następuje drugie, już jawnie demagogiczne: "a czy oni upominali się o nas, gdy byliśmy pod panowaniem sowieckim?".

Pomijając demagogię tego drugiego pytania, pierwsze warte jest tego, aby się nad nim zastanowić. Istotnie, dlaczego tak mocno występujemy w obronie Tybetu - wiele znanych osób nazywa nawet sprawę Tybetu "sumieniem świata" - a w sprawy innych narodów walczących o niepodległość nie angażujemy się aż tak bardzo?

No właśnie, tu pojawia się pierwsze, bardzo mylące nieporozumienie. W sprawie Tybetu tak naprawdę wcale nie chodzi o niepodległość w sensie politycznym. Hasło "wolny Tybet" jest skrótem myślowym wygodnym do skandowania na demonstracjach czy malowania na plakatach, ale nie oznacza ono "wolności" w takim sensie, w jakim nam, Polakom, się to historycznie kojarzy. Dalajlama wielokrotnie podkreślał w swoich wypowiedziach, że kwestia tego, kto będzie sprawował władzę w Tybecie, jest dla niego nieistotna - ważne jest, jak będzie ją sprawował. Tybet może być chiński, byle Tybetańczycy mieli wolność kultywowania swoich obyczajów i tradycji, mówienia swoim językiem, praktykowania swojej religii. Aby nikt ich nie torturował, nie mordował i nie gwałcił. Tak więc hasło "wolny Tybet" należałoby raczej zamienić na "Tybet bez przemocy" czy "Tybet bez terroru". Na krakowskich demonstracjach w obronie Tybetu, w których miałem okazję uczestniczyć, skandowano to hasło w nieco rozszerzonej postaci - "wolny Tybet, wolne Chiny". W tej wersji wyraźnie widać, o jakiego rodzaju wolność tu chodzi.

I tu przechodzimy do drugiej kwestii. W Czeczenii, Osetii czy innych krajach, które często przez "tybetosceptyków" porównywane są do Tybetu, w sensie dosłownym walczy się o niepodległość, sięgając po broń chętnie i często. Z punktu widzenia moralnego żadna ze stron nie jest tam bez winy. Czy to, że np. Czeczeńcy walczą o wolność swojej ojczyzny, usprawiedliwia fakt, że w imię tej wolności zdarza im się dopuszczać straszliwych aktów terroru?

Tybetańczycy święci nie są i w minionych wiekach historii niejednokrotnie też mieli na swoim koncie działania militarne, m.in. właśnie przeciw Chinom. Ale w ciągu ostatnich mniej więcej stu lat, od kiedy nastąpiło "otwarcie na świat" dotychczas dość hermetycznie zamkniętego Tybetu, pod rządami dwu ostatnich dalajlamów Tybetańczycy w swojej ogromnej większości zdecydowanie wyrzekli się użycia przemocy. Zwłaszcza obecny dalajlama absolutnie ją odrzuca i jego autorytet powstrzymuje Tybetańczyków od wszelkich gwałtownych działań, choć wielu niewątpliwie "świerzbią ręce"... Tymczasem władze chińskie dokonują w Tybecie systematycznej, planowej eksterminacji całego narodu, w pełni porównywalnej - zarówno co do skali, jak i środków - z działaniami nazistów podczas II wojny światowej. Tybetańczycy w chwili obecnej stanowią już mniejszość w swoim własnym kraju, a rząd chiński konsekwentnie zmierza do eliminowania ich z Tybetu i osadzania tam Hanów, czyli "rdzennych" Chińczyków.

Uderza zaś w tym celu przede wszystkim w to, co stanowi centrum tożsamości narodowej Tybetańczyków - w ich religię. I tutaj mamy - last but not least - ostatnią moim zdaniem przyczynę tak silnej reakcji w obronie Tybetu. Giną tam bowiem nie tylko ludzie; ginie bezcenna starożytna kultura. Od czasu wspomnianego "otwarcia" Tybetu na świat mniej więcej sto lat temu kultura Zachodu czerpie z kultury tybetańskiej pełnymi garściami; Tybet stał się już częścią naszego dziedzictwa kulturowego w stopniu nie mniejszym niż kultura antycznych Greków i Rzymian. Za przykład niech posłuży choćby fakt, że znakomita większość widzów oglądających czwartą serię popularnego serialu "Zagubieni" natychmiast rozszyfrowała w scenie specyficznego "testu" przeprowadzanego przez Richarda Alperta na młodym Johnie Locke'u procedurę analogiczną do stosowanej przy poszukiwaniach inkarnacji tybetańskich lamów... Wiele osób słyszało o mandalach i praktykuje np. ich rysowanie dla relaksu (praktyka ta trafiła nawet do pedagogiki, która zwykle - może nie powinienem tego pisać jako pracownik uczelni pedagogicznej, ale takie są fakty ;) - jest dość konserwatywna i niechętna wszelkim "nowinkom"), nawet nie zdając sobie sprawy z ich tybetańskiego rodowodu. A "medycyna tybetańska" to już wręcz nadużywany slogan. Za to, co Tybet dał nam w sferze kulturowej, należy mu się nasza pamięć i troska.

Wyobraźmy sobie pokrótce taką hipotetyczną sytuację, że Włosi nagle stają się przeciwnikami katolicyzmu, w związku z czym dochodzą do wniosku, że z osiadłej w samym sercu Włoch enklawy kościoła trzeba wytrzebić archaiczne przesądy. Włoska armia atakuje Watykan, zabija połowę mieszkających tam księży, drugą połowę więzi i torturuje, zabraniając im modlitw i jakichkolwiek praktyk religijnych. Papież, aby uniknąć podobnego losu i zapewnić ciągłość funkcjonowania najwyższego urzędu kościelnego, musi chyłkiem uciekać za granicę. Większa część zabytkowych budynków, znajdujących się w nich dzieł sztuki oraz zbiorów bibliotecznych zostaje zniszczona. To, co pozostaje, wykorzystywane jest jako atrakcja turystyczna dla przybyszów z zagranicy, zwiedzanie odbywa się jednak pod ścisłym nadzorem policjantów, aby wykluczyć wchodzenie turystów w "niewłaściwe" miejsca czy wykonywanie przez nich jakichkolwiek "niepożądanych" gestów i zachowań. "Niepożądanych", tzn. kojarzących się w jakikolwiek sposób z tępioną religią czy przebywającym na emigracji papieżem. Za posiadanie zdjęcia tego ostatniego bądź wypowiedzenie jego imienia nielicznym pozostałym jeszcze na wolności mieszkańcom Watykanu grozi natychmiastowe, długoletnie więzienie i tortury.

Prawdopodobnie 90% osób czytających te słowa - nawet niewierzących - byłoby taką sytuacją ciężko oburzonych i uznawało ją za w pełni uzasadniony powód do głośnych protestów. A przecież dokładnie taka sytuacja miała miejsce w Tybecie, gdy armia chińska najechała go w 1950 r., i ma miejsce nadal. Tyle tylko, że nie dotyczy katolicyzmu, lecz buddyzmu wadżrajany (Diamentowej Drogi) - jednej z trzech głównych odmian buddyzmu, której kolebką i świętym miejscem jest właśnie Tybet, i skąd, po wspominanym już tutaj kilkakrotnie "otwarciu" tego kraju, nauki Diamentowej Drogi "rozlały" się na świat zachodni. Jest to już dzisiaj religia światowa, wyznawana przez miliony osób na Zachodzie - zagłada Tybetu to dla nich wszystkich także sprawa osobista, bo niezależnie od tego, skąd pochodzą, Tybet jest niejako ich drugą ojczyzną.

I te trzy elementy to - w mojej opinii - to, co odróżnia Tybet od wszystkich innych krajów "walczących o niepodległość" i sprawia, że sprawa tybetańska jest mi osobiście szczególnie bliska.

PS. Tak, jestem buddystą. Chociaż nie wadżrajany :).

komentarze (1) >>>