Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Guru wolnego oprogramowania w Krakowie

2009-01-16, zmodyfikowana: 2009-01-20   kategorie: praca kultura

To był niezwykły wieczór. Dzień 14 stycznia w Krakowie należał bezdyskusyjnie do Richarda Stallmana. Jego wystąpienie na konferencji IT Giants zgromadziło tłumy - podobnie jak dzieje się to na całym świecie, gdziekolwiek wygłasza wykłady. Sala wykładowa niedawno oddanego do użytku Centrum Dydaktyki AGH nie była w stanie pomieścić wszystkich chętnych - wiele osób stało bądź siedziało na podłodze. Jak można było się dowiedzieć z rozmów, wiele osób przyjechało z drugiego końca Polski, aby tylko móc spotkać osobiście słynnego rms-a.

A było warto. Mimo iż poglądy Richarda Stallmana są znakomicie znane każdemu, kto odwiedził jego stronę WWW bądź stronę Fundacji Wolnego Oprogramowania, jego dar bardzo klarownego i przekonującego formułowania myśli sprawia, iż nawet osoba dobrze zaznajomiona z propagowanymi przez niego ideami zawsze znajdzie w jego wystąpieniach coś nowego i inspirującego. Nie wspominając już o znakomitej zabawie zapewnionej przez "drugą twarz" rms-a jako świętego IGNUcego z kościoła Emacsa... ;-)

Dlatego też nie mam tu zamiaru w systematyczny sposób streszczać wykładu - dotyczącego tym razem tematu "prawo autorskie kontra społeczeństwo w czasach sieci komputerowych" (Copyright vs. Community in the Age of Computer Networks), choć oczywiście nie obeszło się bez sporego wstępu na temat wolnego oprogramowania - lecz jedynie upamiętnić kilka tych "perełek", które szczególnie utkwiły mi w pamięci, jako kolejny przyczynek do niekończącego się konfliktu pomiędzy zwolennikami restrykcyjnego prawa autorskiego a zwolennikami wolności...

Trzeba zacząć od krótkiego sporu między Richardem Stallmanem a jednym z wcześniejszych prelegentów - prof. Krzysztofem Zielińskim z AGH - na temat pojęć "wolne oprogramowanie" (free software) i "open source", który to spór chyba definitywnie wyjaśnił nam, na czym polega różnica między tymi pojęciami. Dotyczą one bowiem zupełnie różnych aspektów "życia" oprogramowania. Pojęcie open source dotyczy przede wszystkim metodologii tworzenia oprogramowania, w której dzięki publicznej dostępności kodu źródłowego nad projektem może pracować wielu niezależnych programistów, co pozwala na stworzenie programu o wyższej jakości i w krótszym czasie niż przy stosowaniu "tradycyjnych" metod organizacji pracy w firmach software'owych. Open source jest zatem pojęciem typowo biznesowym i eksponującym przede wszystkim ekonomiczne zalety tej metody tworzenia oprogramowania. Wolne oprogramowanie natomiast jest pojęciem odnoszącym się do etyki, a nie do ekonomii, i dotyczy nie sposobu tworzenia, a rozpowszechniania oprogramowania - rozpowszechniania w sposób dający użytkownikowi słynne, znane z definicji wolnego oprogramowania cztery wolności (0. wolność używania programu w dowolny sposób i w dowolnym celu; 1. wolność analizowania sposobu działania i modyfikowania programu - do tego m.in. niezbędny jest kod źródłowy, dlatego technicznie rzecz biorąc każde wolne oprogramowanie może być określone jako open source, choć nie odwrotnie; 2. wolność rozpowszechniania kopii programu; 3. wolność publikowania własnych modyfikacji programu). Warto tu wspomnieć, że Richard Stallman zdecydowanie odcina się od pojęcia "open source" i nie chce nawet brać udziału w żadnych dyskusjach, w których to określenie jest używane, zawsze podkreślając, że on jest zainteresowany i propaguje wolne oprogramowanie, a nie open source. Ponieważ pomimo tego część mediów wciąż określa go mianem "ojca open source", rms komentując ten fakt stwierdził, ze "jeżeli jest on ojcem open source, to musiało się to odbyć w drodze sztucznego zapłodnienia, i to spermą pobraną bez jego woli i wiedzy".

Poglądy rms-a są zresztą w wielu aspektach mocno kontrowersyjne - co skądinąd chyba właśnie czyni go tak barwną osobą - i czasami trudne do zaakceptowania nawet dla gorącego zwolennika wolnego oprogramowania, za jakiego sam się uważam ;). Przykładowo, po swoim wystąpieniu Stallman był wielokrotnie pytany, jak zapatruje się na kwestię używania oprogramowania zamkniętego (ang. proprietary - popularnie zwanego "komercyjnym", które to określenie rms także zwalcza, uważając je za mylące, komercyjnym jest bowiem według niego każdy program wytworzony w ramach działalności zarobkowej, a czy będzie on wolny, czy nie, to zupełnie niezależna sprawa) i mimo różnych kontrargumentów słuchaczy (z których najbardziej klasyczny, to co zrobić w przypadku oprogramowania, które nie ma wolnego odpowiednika - np. komputerowych baz aktów prawnych czy profesjonalnych edytorów wideo) zawsze dawał jednoznaczną odpowiedź, iż jego zdaniem takiego oprogramowania używać się w ogóle nie powinno - jedyny dopuszczalny wyjątek to programista piszący jego wolny odpowiednik. Podobny pogląd reprezentuje w odniesieniu do szkół i uczelni: uważa, że instytucje te powinny w nauczaniu wykorzystywać wyłącznie wolne oprogramowanie, jako że filozofią oprogramowania zamkniętego jest ograniczanie dostępności wiedzy (np. o tym, jak jest zbudowany dany program), co w sposób fundamentalny kłóci się z ideą edukacji (na tej kanwie wywiązał się na konferencji kolejny publiczny spór, tym razem między rms-em a rektorem AGH ;-)). Takie bezkompromisowe podejście trudno jednak praktycznie stosować w życiu. Przypomina mi to różnicę w podejściu buddystów hinajany (therawady) i mahajany do kwestii wskazań. Dla therawadina wskazania mają charakter absolutny; jeżeli mamy wskazanie zabraniające zabijania - co pociąga za sobą, przynajmniej według hinajany, także zakaz jedzenia mięsa - to zakaz ten obowiązuje zawsze i w każdych okolicznościach, i nic nie może usprawiedliwić jego złamania. Buddysta hinajany, który - nawet niechcący - złamie wskazanie, tym samym sam się wyklucza ze społeczności buddyjskiej do momentu, gdy to "odpokutuje" wykonując odpowiedni rytuał oczyszczający. W mahajanie wskazania są względne - dopuszczalne jest czasami poświęcenie dobra reprezentowanego przez dane wskazanie na rzecz innego dobra (trudno powiedzieć: ważniejszego, gdyż wartości moralne trudno hierarchizować), gdy sytuacja tego wymaga. Podejście Richarda Stallmana do wartości etycznych związanych z wolnym oprogramowaniem dla mnie jest właśnie typowo hinajanistyczne; ja sam natomiast jako wyznawca mahajany nie bardzo akceptuję hinajanistyczny sposób patrzenia na świat. Nie uważam elastyczności za pogwałcenie wartości moralnych i nie widzę nic złego w używaniu zamkniętego oprogramowania, gdy nie ma innego wyjścia; a nawet w tworzeniu takiego oprogramowania, gdy nie jest ono przeznaczone do publicznej dystrybucji (np. firmware, który jest integralnie związany ze sprzętem i nie działa bez niego, albo oprogramowanie tworzone dla jednego konkretnego klienta wcale nie muszą być wolne; stąd też nie widzę nic złego w pracy w mojej obecnej firmie, natomiast raczej nie pracowałbym np. w Microsofcie).

Warto jednak poświęcić chwilę uwagi uzasadnieniu tego poglądu - otóż Richard Stallman uważa, że korzystanie z oprogramowania rozpowszechnianego na restrykcyjnej licencji w sposób nieuchronny naraża człowieka na sytuację, w której musi dokonać wyboru między złem a złem. Jak to opisywał na wykładzie: "załóżmy, że korzystasz z zamkniętego oprogramowania, przychodzi twój kolega i mówi: 'o, jaki fajny program! możesz mi go skopiować?'". W tym momencie pojawia się dylemat: albo złamać umowę zawartą z twórcą oprogramowania, aby podzielić się kopią z kolegą, albo dotrzymać tej umowy - czyli postąpić nieetycznie wobec kolegi, nie dając mu kopii. Jedno i drugie jest złem, aczkolwiek niedotrzymanie umowy licencyjnej jest złem mniejszym, gdyż wytwórca oprogramowania ustalając takie, a nie inne warunki licencyjne, świadomie krzywdzi użytkownika odbierając mu jego wolność. Kolega natomiast (tak przynajmniej zakładamy) jest wobec nas uczciwy i nic złego nam nie zrobił. Jeżeli zatem tak czy owak musimy postąpić wobec kogoś źle, to raczej postąpmy źle wobec tego, kto wcześniej świadomie postąpił źle wobec nas, niż wobec osoby niewinnej (w tym momencie na sali rozległy się gromkie brawa...).

Najlepiej jednak, abyśmy nie musieli stawać wobec takich dylematów, a to można osiągnąć jedynie na dwa sposoby: pierwszy, to nie mieć kolegów (i jak stwierdził rms, to jest właśnie to, do czego chcą nas zmusić twórcy oprogramowania rozpowszechnianego na restrykcyjnych licencjach ;-)), drugi - nie używać obwarowanego takimi licencjami oprogramowania, i to jest właśnie to, do czego założyciel FSF nawołuje.

Po blisko półgodzinnym wstępie na temat wolnego oprogramowania Stallman przeszedł do właściwej części swojego wykładu, zadając pytanie, które - jak stwierdził - często zadawano jemu samemu: czy zasady przyświecające dystrybucji wolnego oprogramowania można zastosować także do czegoś innego? Np. do rzeczy materialnych...? "Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ktoś przyszedł z kopiarką samochodów, skopiował sobie mój samochód i odjechał tą kopią" - stwierdził dowcipnie gość, pokazując w ten sposób bezsens chętnie stosowanego przez "obrońców praw autorskich" utożsamiania kopiowania informacji z kradzieżą rzeczy materialnych. Taka kopiarka samochodów jednak nie istnieje; rzeczy materialne nie mogą być swobodnie powielane, dlatego też muszą mieć jednego konkretnego właściciela. Pomijając zatem fizycznie nierealizowalne kopiowanie, rzeczy materialne w istocie wolne w takim sensie, jak określa to definicja wolnego oprogramowania: zazwyczaj nikt nie ogranicza naszych praw co do tego, w jaki sposób i do czego możemy używać posiadanych rzeczy materialnych (wolność 0), możemy też (o ile dysponujemy odpowiednią wiedzą i umiejętnościami) badać budowę i działanie tych rzeczy oraz je modyfikować (przerabiać) - wolność 1. Nie możemy wprawdzie rzeczy materialnej skopiować, ale posiadaną rzecz możemy również bez żadnych ograniczeń przekazać - czy to odpłatnie, czy też nie - dowolnej osobie, zarówno w postaci niezmienionej, tak jak ją kupiliśmy, jak i przerobionej przez nas - byłby to zatem odpowiednik wolności 2 i 3.

Kopiowanie natomiast jest możliwe w odniesieniu do wszelkiego rodzaju "dzieł opublikowanych" (w polskim prawie autorskim używa się określenia: utworów), które w dzisiejszych czasach zazwyczaj albo od razu mają formę cyfrową, albo bardzo łatwo można je w taką formę przekształcić. Kopiowanie cyfrowo zapisanej informacji nie stwarza natomiast - dzięki komputerom - żadnej trudności. I tu właśnie pojawia się sytuacja, w której na przeszkodzie naturalnej - jak to starał się pokazać prelegent na przykładzie z kolegą chcącym otrzymać kopię programu - chęci człowieka do dzielenia się tą informacją staje na przeszkodzie system praw autorskich.

W czasach starożytnych coś takiego jak copyright nie istniało: jeżeli ktoś chciał skopiować książkę, nikt mu tego nie zabraniał. Nie istniał jednak także żaden inny sposób kopiowania niż tylko przepisanie ręczne; zatem kopiowanie na skalę masową było równie pracochłonne co wykonanie pojedynczej kopii. Jeżeli ktoś chciał wykonać 10 kopii książki, musiał przepisać ją 10 razy (lub zatrudnić 10 osób, które to zrobią). Sytuacja zmieniła się w chwili wynalezienia druku: prasa drukarska znacznie ułatwiła produkcję kopii książek na skalę masową (wymagała jednakże zarazem znacznych nakładów finansowych i opanowania specjalnych umiejętności), nie zmieniła jednak nic w kwestii doraźnego wykonania pojedynczej kopii przez zwykłego czytelnika - nadal jedyną dostępną metodą było przepisanie.

Wtedy właśnie w Anglii narodził się system praw autorskich, który początkowo wywodził się z cenzury: jeżeli jakiś wydawca chciał wydrukować książkę, musiał uzyskać na to pozwolenie władz. Wraz z takim pozwoleniem otrzymywał jednak prawo wyłączności na druk tej konkretnej książki: żadnemu innemu wydawcy nie wolno było jej drukować. W późniejszych czasach z regulacji tych wyeliminowano element zezwolenia władz - czyli cenzury - pozostawiono natomiast prawo wyłączności na druk danego dzieła.

System ten miał szereg wartych zwrócenia uwagi cech. Restrykcje dotyczące kopiowania odnosiły się do wydawców, czyli stosunkowo nielicznej i dobrze określonej grupy przedsiębiorców - była to zatem regulacja o charakterze przemysłowym, biznesowym (nikt nie ograniczał praw do kopiowania - czyli przepisywania - książek przez zwykłego obywatela); jako taka była ona raczej niekontrowersyjna. Ponieważ prawo to odnosiło się do stosunkowo niewielkiej grupy, było łatwe do egzekwowania; ponieważ zaś kontrola nad systemem - po usunięciu zeń elementu cenzury - znajdowała się de facto w rękach autorów, było to zarazem korzystne dla społeczeństwa, gdyż autorzy dzięki pieniądzom uzyskanym z udzielania wydawcom praw do druku mogli tworzyć więcej. Jak to określa Richard Stallman, i co wydaje się być chyba kluczowym punktem w jego filozofii rozumienia copyrightu, społeczeństwo zrezygnowało ze swojego prawa do masowego kopiowania książek - z którego i tak nie mogło praktycznie korzystać (większość osób nie posiadała pras drukarskich i nie umiała ich obsługiwać) - w zamian za korzyść w postaci większej liczby tychże książek. To jest dla Stallmana jedyny usprawiedliwiony powód istnienia copyrightu: aby prawo to stymulowało rozwój twórczości dla pożytku całego społeczeństwa (warto podkreślić - co też rms czyni - że dokładnie taki cel prawa autorskiego został jawnie zapisany w konstytucji USA, państwa, w którym obecnie prawo autorskie służy celom dokładnie przeciwnym!) Odrzuca on - a wraz z nim tysiące jego zwolenników - jako z gruntu błędną koncepcję "własności intelektualnej" (które to pojęcie samo w sobie jest kolejnym pojęciem należącym do gatunku mylących, gdyż miesza w sobie trzy zupełnie odrębne i niekompatybilne twory prawne: prawo autorskie, patentowe i znaków towarowych), zgodnie z którą autorowi za sam fakt stworzenia jakiegoś dzieła należy się wynagrodzenie. Społeczeństwo daje autorowi pieniądze po to, aby go zachęcić do tworzenia dalszych dzieł, nie po to, aby mu "zapłacić" za to, co stworzył.

Pierwotny system praw autorskich zatem ograniczał wydawców, był kontrolowany przez autorów i przynosił korzyści całemu społeczeństwu. Jak stwierdził rms - gdyby system praw autorskich był taki nadal, nie byłoby żadnego powodu, aby przeciw niemu protestować. W ciągu lat jednak niepostrzeżenie kontrolę nad prawami autorskimi przejęli wydawcy, którzy tylko nominalnie sprawują ją w imieniu autorów, w istocie dbając przede wszystkim o własne - a nie autorów - interesy. W efekcie obecnie mamy system ograniczający całe społeczeństwo, kontrolowany przez wydawców i im głównie przynoszący korzyści. Nie jest on już dłużej - tak jak pierwotny - ani niekontrowersyjny, ani łatwy do egzekwowania, ani korzystny dla społeczeństwa. Dzięki komputerom wykonanie doraźnej kopii niemal dowolnego dzieła jest obecnie prawie tak łatwe, jak kopiowanie przez wydawców na skalę masową. W tej sytuacji społeczeństwo ma już możliwość korzystania ze swojego prawa do kopiowania, i nie chce już się go dłużej zrzekać na rzecz wydawców! Demokratyczne rządy - zdaniem Stallmana - powinny w takiej sytuacji stanąć po stronie obywateli i za prawem do swobodnego kopiowania, tymczasem w istocie stają po stronie wręcz przeciwnej - za żądanym przez biznes wydawniczy zwiększeniem restrykcji, co dowodzi - według rms-a - jak w istocie są one mało demokratyczne, a raczej działające w interesie różnych lobby biznesowych.

Jako przykład prawa, które służy wyłącznie interesom wydawców, rms wymienił przyjętą w USA w 1998 r. ustawę Sonny Bono Copyright Act, która przedłużała długość okresu, przez jaki dzieło podlega copyrightowi, z 75 lat na 95 lat - także dla dzieł już opublikowanych wcześniej. Zgodnie z dość powszechnym przekonaniem, ustawa ta została przyjęta wskutek lobbingu m.in. wytwórni Walt Disney Company, która chciała w ten sposób uniknąć wygaśnięcia copyrightu na swoje stare filmy z Myszką Miki, co miało nastąpić w 2000 r. Warto tu przytoczyć pytanie, które Stallman zadał w kontekście tej ustawy: "Jak oni chcieli przekonać autorów z lat 20. i 30., w większości już nieżyjących, aby wtedy więcej tworzyli, bo teraz będą mieć przedłużony copyright? Czy mają wehikuł czasu?" W istocie - jak twierdzi Stallman - wydawcom chodzi o to, aby czas trwania praw autorskich był nieograniczony, lecz w wielu krajach, a w szczególności w USA, "wieczny" copyright jest nielegalny. Wydawcy próbują więc osiągnąć to samo przez wprowadzanie co 20 lat ustaw, które przedłużają czas trwania copyrightu o kolejne 20 lat. O ile tego nie powstrzymamy, w najbliższym czasie będziemy mieć kolejną taką ustawę - zapowiada lider FSF.

Sami autorzy natomiast z przedłużonego copyrightu w większości nie odnoszą żadnych korzyści. Nakład przeciętnej książki w USA - jak twierdzi Stallman - wyczerpuje się w ciągu ok. 3 lat, a wydawcy, mając już "na tapecie" inne nowości, zazwyczaj jej nie wznawiają (chyba że okaże się wielkim bestsellerem). Posiadając jednak prawa autorskie, uniemożliwiają tym autorom, którzy chcieliby to robić, dystrybucję książek na własną rękę. Powołując się na rozmowy z pisarzami, rms twierdzi, iż w czasie dłuższym niż ok. 5 lat od publikacji autor z reguły nie ma już co liczyć na jakiekolwiek zyski ze sprzedaży książki. W przypadku muzyki jest jeszcze mniej ciekawie, gdyż na sprzedaży płyt zarabiają cokolwiek w zasadzie tylko supergwiazdy. Gdy mało znany zespół podpisuje kontrakt z wytwórnią płytową, wytwórnia traktuje koszty reklamy i promocji płyty jako "zaliczkę" wypłaconą artyście (choć ten oczywiście faktycznie nigdy tych pieniędzy nie zobaczył). Ta część dochodu ze sprzedaży, która miałaby przypaść autorowi, idzie zatem na spłatę owej "zaliczki", i dopiero gdy ta zostanie spłacona, muzyk może liczyć na jakiekolwiek zyski. W praktyce jednak mało która płyta osiąga taki poziom sprzedaży, aby owe zyski były znaczące. Jedynymi, którzy w każdej sytuacji na tym zarabiają - należy to jeszcze raz podkreślić - są wydawcy.

Jaki zatem byłby idealny system prawa autorskiego według Stallmana? W przedstawionej przez niego wizji prawo powinno dzielić utwory na trzy kategorie. Pierwsza, obejmująca wszystkie informacje o znaczeniu praktycznym (czyli np. podręczniki, encyklopedie, przepisy kucharskie itp. - a także oprogramowanie) powinna być całkowicie wolna, zgodnie z czterema wolnościami wymienionymi w definicji wolnego oprogramowania. Drugi rodzaj to dzieła wyrażające czyjeś poglądy, przekonania, myśli (eseje, publicystyka, ale także prace naukowe). Tutaj istotne jest, aby treść dzieła nie była modyfikowana, gdyż przestanie ono wówczas wyrażać myśli autora. Ten rodzaj utworów powinien być zatem objęty zasadami rozpowszechniania zbliżonymi do obecnej licencji Creative Commons NC-ND (rozpowszechnianie niekomercyjne, bez utworów zależnych), tyle że obowiązującymi "odgórnie", z mocy prawa. Wreszcie trzeci rodzaj to twórczość typowo rozrywkowa i artystyczna. Tutaj lider FSF przyznaje, ze miał pewien dylemat dotyczący możliwości modyfikacji takich dzieł. Z jednej strony, narusza to integralność dzieła; z drugiej strony, bez tworzenia zmodyfikowanych wersji dzieł innych artystów trudno wyobrazić sobie rozwój sztuki. Wyjściem z tego dylematu jest kompromis polegający na tym, że dzieła takie podlegają restrykcjom "klasycznego" prawa autorskiego przez 10 lat (prawie klasycznego, gdyż dopuszczalne ma być niekomercyjne rozpowszechnianie utworów), po czym przechodzą do domeny publicznej i każdy może robić z nimi, co chce. Wyjątkami miałoby być wykorzystanie utworu np. do stworzenia jego parodii, czy też typowy sampling, gdzie z krótkich fragmentów wyciętych z innych utworów tworzy się nowy, odrębny utwór - to powinno być dozwolone nawet w ciągu tego 10-letniego "okresu ochronnego". Dość ciekawym przypadkiem, który pojawił się w powykładowych pytaniach, są tu gry komputerowe, gdyż są one z jednej strony dziełem o charakterze artystyczno-rozrywkowym, a z drugiej strony - programami. Stallman zasugerował, że wytwórcy takich gier powinni budować je w taki sposób, aby wyraźnie rozdzielić "treść artystyczną" od software'owego "silnika" sterującego grą, i wówczas każda z tych części będzie rozpowszechniana na odpowiedniej dla niej zasadzie. Jeżeli natomiast takiego rozdzielenia brak - dzieło jako całość powinno podlegać takiemu prawu, jakie daje więcej wolności końcowemu użytkownikowi - to będzie zachęcać wydawców gier do tego, aby takiego rozdzielenia dokonywać.

Na koniec pozostaje oczywiście kwestia finansowego wspierania czy też "zachęcania" autorów, gdyż za coś muszą oni przecież żyć i tworzyć. Stallman ma tutaj także pewne koncepcje, które nie są zresztą niczym nowym i z mniejszym lub większym powodzeniem już obecnie funkcjonują w społeczeństwie. Dlatego też, ponieważ nie są one najistotniejszą częścią filozofii Stallmana, a ten tekst stał się już bardzo długi, nie będę ich tu omawiał. Dodam natomiast, że po blisko dwugodzinnym wykładzie (zakończonym licytacją maskotki antylopy gnu oraz książki z esejami Stallmana, z której dochód przeznaczony był na rzecz FSF) rms jeszcze przez godzinę odpowiadał na pytania, rozmawiał i fotografował się z uczestnikami konferencji, póki zupełnie nie opadł z sił... ;-)

 
A oto więcej materiałów dotyczących spotkania z rms-em:

  • Kilka zdjęć autorstwa Szymona Reitera
  • Alternatywna ;-) relacja Tomasza Barbaszewskiego - warto poczytać...
  • "Oficjalne" nagranie wideo wykładu według zapewnień organizatorów ma się pojawić wkrótce na stronie AGH, póki co jednak możesz obejrzeć amatorskie nagranie dokonane przez jednego z uczestników konferencji w serwisie Google Video

komentarze (2) >>>