Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Dlaczego każą mi odstępować od czegoś,
do czego nigdy nie przystępowałem?

2009-08-29   kategorie: prywatne praca kultura

Jakiś czas temu w niemal wszystkich mediach ukazało się ogłoszenie dotyczące tzw. ugody książkowej z Google (Google Book Settlement). Po przeczytaniu owej informacji nieźle się wkurzyłem, że ktoś tu mnie robi w balona... A im bliżej jest do 4 września, który to dzień został wyznaczony jako termin "odstąpienia" od ugody, tym bardziej owo wkurzenie o sobie przypomina...

O co w ogóle chodzi z ową "ugodą"? Otóż jakiś czas temu Google uruchomiło serwis Google Books. W ramach owego serwisu firma Google we współpracy z szeregiem bibliotek skanowała znajdujące się w owych bibliotekach książki, aby umożliwić ich przeszukiwanie on-line w Sieci oraz dostęp do treści w przypadku książek, które nie są już dostępne w sprzedaży.

I właśnie to ostatnie - dostęp do treści - wzbudziło sprzeciw amerykańskiego Zrzeszenia Autorów (Authors Guild) i Stowarzyszenia Wydawców (Association of American Publishers). Złożyli oni - występując w imieniu całej "zbiorowości autorów" i "zbiorowości wydawców" - pozew sądowy przeciwko Google - rzecz jasna, o naruszenie "praw autorskich".

Niewiele by mnie to obchodziło, gdyby nie fakt, że ugoda zawarta w wyniku tego pozwu obejmuje domyślnie wszystkich autorów - nie tylko należących do Zrzeszenia Autorów i nie tylko amerykańskich. Jak stwierdza się wyraźnie na stronie dotyczącej ugody, "zbiorowość ugody obejmuje wszystkie osoby fizyczne i prawne, które w dniu 5 stycznia 2009 r. będą posiadać prawa autorskie do co najmniej jednej książki [...]".

No i tu się wkurzyłem. Napisałem w 1993 roku książkę o systemie MS-DOS ("MS-DOS dla dociekliwych"), zatem zgodnie z powyższym stwierdzeniem, jestem podmiotem owej ugody. Sęk w tym, że nigdy nie prosiłem ani nie upoważniałem żadnego amerykańskiego "Zrzeszenia Autorów" (nawet nie słyszałem o jego istnieniu do momentu ukazania się informacji o owej ugodzie) do występowania w moim imieniu przeciwko Google. Co więcej, gdyby mnie spytali, jawnie bym im tego zakazał, bo nie mam nic przeciwko temu, aby Google skanowało sobie moją książkę i udostępniało ją w Internecie, byleby za darmo. Jakim prawem jakieś "Zrzeszenie Autorów" w moim imieniu negocjuje sobie z Google warunki korzystania przez tę ostatnią firmę m.in. z mojej książki - które to warunki mi absolutnie nie odpowiadają, bo zakładają m.in. możliwość pobierania przez Google opłat za dostęp do treści książki - i na siłę obejmuje mnie owymi warunkami, dając mi jedynie łaskawie możliwość "odstąpienia" od ugody? Chyba jedynie prawem kaduka, bo nawet jeżeli amerykańskie prawo zezwala tej organizacji na domyślne reprezentowanie wszystkich amerykańskich autorów, to ja, nie będąc obywatelem USA, amerykańskiemu prawu nie podlegam (chyba że znajdę się na terytorium tego kraju). Dlaczego jestem zmuszany, aby "odstępować" od czegoś, do czego przede wszystkim nigdy nie przystępowałem - ktoś mnie tam wsadził bez mojej wiedzy i wbrew mojej woli? W Internecie ludzi, którzy postępują w ten sposób - "wpychają" kogoś gdzieś na siłę, a potem każą mu się "wypisywać" - nazywamy spamerami, czyż nie?

Działanie "Zrzeszenia Autorów" odbieram jako jawne pogwałcenie mojej wolności, i - było nie było - MOICH praw autorskich, w obronie których owo zrzeszenie rzekomo występuje. Jednak nie pytając mnie, samo sobie owymi moimi prawami zadysponowało. Zostałem przez owo "Zrzeszenie" postawiony w sytuacji w sam raz pasującej do przysłowia "Nie kijem go, to pałką". Nie zrobienie niczego i "pozostanie" w ugodzie jest złe - "odstąpienie" od ugody też jest złe, bo jest de facto zaakceptowaniem prawa "Zrzeszenia Autorów" do zawarcia ugody w moim imieniu - prawa, którego nigdy im nie dałem i dać nie zamierzam. Mogę jeszcze napisać list do Google, "Zrzeszenia", ich adwokatów i wszystkich stron całej tej afery oświadczając, że nigdy nie byłem stroną tej ugody i mnie ona nie obejmuje (co zresztą zrobiłem) - tylko czy ktokolwiek z nich weźmie to pod uwagę?

Zanim "Zrzeszenie Autorów" wniosło pozew przeciwko Google, powinno opublikować informację o takim zamiarze (zamiast opublikowania post factum informacji o ugodzie) i wystawić na stronie WWW formularz umożliwiający dołączenie się do pozwu. Zrzeszenie reprezentowałoby wówczas tylko tych autorów, którzy jawnie wyraziliby taką chęć, i tylko tych autorów objęłaby ewentualna ugoda. Sprawa byłaby jasna, czysta, nikt nie musiałby od niczego "odstępować" i nikt nie mógłby mieć pretensji, że ktoś dysponuje jego prawami za niego.

Ale najwyraźniej organizacjom "broniącym praw autorskich" poszanowanie praw autorów jest obce - o czym zresztą wiadomo nie od dziś... :(

komentarze (1) >>>