Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Byłem piratem

2010-02-10   kategorie: prywatne praca muzyka kultura

Tak, byłem piratem. Dawno temu - w połowie lat osiemdziesiątych sprzedawałem gry na giełdzie komputerowej. Ostatnio stwierdziłem, że wartoby opisać tamte czasy, ku pożytkowi obecnych młodych internautów, którzy nie mają zapewne większego pojęcia, jak wyglądała komputeryzacja w schyłkowym PRL-u...

Był to jeszcze czas "przedpecetowy". Na rynku królowały komputery ośmiobitowe, a głównie produkty dwóch firm - Commodore i Atari, których użytkownicy toczyli ze sobą rytualną "świętą wojnę" (trzeci ważny gracz na tym rynku - Sinclair z jego słynnym ZX Spectrum - czasy świetności miał już od kilku lat za sobą, zaś Amstrad nigdy nie zyskał sobie zbyt wielkiej popularności). Komputerów owych w zasadzie nie można było "normalnie" (tzn. w sklepie) w Polsce kupić - praktycznie jedynym źródłem ich zakupu była wspomniana giełda komputerowa. W każdym większym mieście było miejsce (a czasami kilka), gdzie w każdy weekend taka giełda się odbywała. Sprzedawany tam sprzęt pochodził z reguły z tzw. prywatnego importu - ktoś pojechał za granicę, kupił tam komputer, przywiózł do Polski i sprzedał na giełdzie.

Komputer jednak, jak dobrze wiemy, to tylko połowa sukcesu. Potrzebne jest jeszcze oprogramowanie. W znakomitej większości były to gry - skądinąd zresztą wiele gier na ówczesne ośmiobitowce stało się kultowymi i do dzisiaj chętnie się w nie grywa (mimo marnej jak na dzisiejsze przyzwyczajenia grafiki i dźwięku), korzystając z emulatorów, umożliwiających uruchamianie programów napisanych dla starych ośmiobitowych komputerów na współczesnych pecetach.

No dobrze, ale skąd te gry wziąć? Zakup nie wchodził w grę - sklepów komputerowych wszak nie było. Jeśli wyjeżdżało się za granicę, można było teoretycznie tam kupić programy, ale jak na naszą kieszeń były one niebotycznie drogie, a jak długo można grać w jedną bądź kilka gier? Pozostawało zatem piractwo... Polska komputeryzacja de facto wyrosła na pirackich kopiach; gdyby nie one, nie mielibyśmy - zarówno w czasach ośmiobitowców, jak i później, już po pojawieniu się pecetów - żadnego kontaktu z produktami światowego przemysłu software'owego. Piractwo było zresztą wówczas jak najbardziej legalne, dzięki lukom w obowiązującym wówczas w Polsce prawie autorskim; dopiero wprowadzenie w roku 1994 nowej ustawy o prawie autorskim (z poprawkami obowiązującej obecnie) faktycznie zdelegalizowało piractwo.

Dotyczy to zresztą nie tylko komputeryzacji; połowa lat osiemdziesiątych była również złotym czasem piractwa muzycznego. Niemal na każdym rogu ulicy można było spotkać stoisko z pirackimi kasetami magnetofonowymi w przystępnych cenach - o dziwo, zawierającymi zazwyczaj muzykę z dość wysokiej półki. Dziś na takim bazarowym stoisku spodziewalibyśmy się najczęściej kiczowatego pseudo-popu czy disco; tymczasem wówczas można tam było znaleźć kopie niemal wszystkich płyt z klasyki światowego rocka, muzyki elektronicznej, a nawet co popularniejsze dzieła tzw. muzyki poważnej. Sam zaopatrzyłem się wtedy w sporą kolekcję albumów Beatlesów, Pink Floyd, Tangerine Dream, Vangelisa i innych... I to wszystko znakomicie się sprzedawało, jako że znaliśmy tych wykonawców z radia - zwłaszcza z kultowej Trójki. Odtwarzane tam krążki były zazwyczaj prywatną własnością prezenterów, a trafiały do nich najdziwniejszymi drogami - przykładowo słynnemu Piotrowi Kaczkowskiemu płytowe nowości dostarczały zaprzyjaźnione stewardessy latające na zagranicznych trasach. W polskich sklepach muzycznych tych płyt nie było - z rzadka pojawiały pojedyncze egzemplarze, pochodzące również z prywatnego importu. Tak więc szeroki dostęp do kanonu światowej muzyki polscy fani zyskali także dzięki piractwu...

Wróćmy jednak do oprogramowania. Zdobycie go nie było tak łatwe, jak obecnie, gdy wystarczy sięgnąć do Internetu i mnóstwo wszelkiego dobra mamy na wyciągnięcie ręki. Internetu jeszcze wówczas nie było (Polska została podłączona do Internetu na przełomie 1991/92 r., a i tak był on początkowo dostępny tylko na pojedynczych terminalach na nielicznych uczelniach) - szczytem techniki w zakresie sieci komputerowych był wówczas dla nas fakt połączenia wszystkich krakowskich uczelni w sieć umożliwiającą wspólne korzystanie z "superkomputera" CYBER-72 w międzyuczelnianym centrum komputerowym "Cyfronet". Moc obliczeniowa tego komputera stanowiła ułamek mocy współczesnych pecetów, jednak jak na owe czasy była to potężna maszyna, na której wielu naukowców wykonywało potrzebne im w pracy naukowej obliczenia, zaś studenci katowali ją podczas zajęć z programowania... W krajach zachodnich popularnym źródłem rozpowszechniania oprogramowania były BBS-y. W Polsce nigdy nie stały się one powszechne, z uwagi na po pierwsze - trudności w uzyskaniu linii telefonicznej (zazwyczaj na telefon - stacjonarny, bo innych nie było - czekało się nawet kilka lat od złożenia wniosku), po drugie - wysokie koszty połączeń telefonicznych, po trzecie - niedostateczne zaawansowanie techniczne central, które sprawiało, że połączenia międzymiastowe w sporej części wciąż jeszcze zestawiane były ręcznie przez telefonistki. Po czwarte zaś - last but not least - trudności w zakupie modemu. O ile same komputery - jak już wspomniałem - można było kupić na giełdzie, o tyle z akcesoriami, zwłaszcza tak nietypowymi (w tamtych czasach), jak modem, był naprawdę poważny problem. W zasadzie wejść w posiadanie takiego urządzenia można było jedynie wyjeżdżając samemu za granicę i tam go kupując (bądź prosząc o taką przysługę znajomego, który akurat za granicę wyjeżdżał).

W braku BBS-ów i Internetu całkiem sprawnie rozwijała się wymiana programów metodą bezpośrednią. Jednym z kanałów takiej wymiany były organizowane co jakiś czas tzw. zloty użytkowników komputerów określonego typu. Na taki zlot zjeżdżali się zazwyczaj ludzie z całej Polski, rozstawiali na wielkiej sali przywieziony ze sobą sprzęt (zloty odbywały się zazwyczaj np. w aulach uczelni czy innych tego typu lokalizacjach) i przez cały weekend - bo tyle zazwyczaj trwał zlot - odbywało się wielkie wzajemne kopiowanie posiadanych programów.

Zwykle znajomości zawarte na zlotach były kontynuowane i ludzie ci nadal wymieniali się programami. O ile nie nastręczało to większych trudności w przypadku, gdy obie osoby mieszkały w tym samym mieście, o tyle gdy w grę wchodziła odległość, trzeba było pomyśleć nad innymi rozwiązaniami. Skorzystanie z usług Poczty Polskiej nasuwało się w sposób oczywisty, ale stosowano też wiele innych sposobów... Pamiętam z owych czasów wyprawy ekspresem Kraków-Warszawa z plecakiem wypełnionym kasetami (programy zazwyczaj zapisywane były na zwykłych kasetach magnetofonowych) do człowieka, który - jak wieść głosiła - miał szereg nowych programów, które do Krakowa jeszcze nie dotarły... Pamiętam też niecierpliwe oczekiwanie na dworcu autobusowym na kasetę, którą kolega miał w umówionym wcześniej terminie wysłać przez kierowcę - a gdy spóźniony autobus wreszcie nadjechał, okazało się, że przesyłki nie ma... Po powrocie do domu zastałem zaś telegraficzną(!) wiadomość od kolegi (ja miałem wówczas w domu telefon, ale on nie, musiał więc wysłać telegram), iż nie zdążył nagrać kasety i wyśle ją tym samym autobusem jutro...

Jak wspomniałem, programy zwykle zapisywane były na kasetach magnetofonowych; tylko nieliczni szczęśliwcy posiadali komputery wyposażone w stacje dyskietek (5,25-calowych, zazwyczaj jednostronnych, o pojemności mniej więcej 160 KB). Fakt ten nasunął komuś kreatywnemu w Polskim Radiu pomysł stworzenia audycji pt. "Radiokomputer", w której nadawano takie właśnie zapisane na taśmie programy. Po nagraniu na magnetofon owych pisków, zgrzytów i gwizdów można było spróbować - o ile odbiór radiowy był względnie dobry i bez zakłóceń - załadować uzyskany w ten sposób program do komputera; mniej więcej w 50% przypadków się udawało. Oczywiście nie trzeba wspominać, że źródłem pochodzenia owych programów nikt się nie przejmował...

To wszystko jednak były rozwiązania dla maniaków komputerowych. Przeciętny użytkownik, który chciał po prostu sobie pograć (tak, już wtedy byli i tacy!) miał w zasadzie tylko jedno wyjście - zakup pirackiej kopii w tym samym miejscu, gdzie najprawdopodobniej nabył swój komputer: na giełdzie. Miłą cechą owych czasów był fakt, że owych pirackich kopii nie sprzedawali - jak to zaczęło dziać się później - zawodowi handlarze, czy wręcz zorganizowane grupy przestępcze, lecz właśnie owi komputerowi maniacy, wzbogacający sobie w ten sposób zazwyczaj skromną studencką kieszeń... Kokosów się na tym nie zarabiało, ale można było np. po roku takiej działalności dorobić się stacji dyskietek do komputera... Cotygodniowe wizyty na giełdzie miały na celu w równym stopniu zarobek, co zabawę i kontakty towarzyskie, a oprócz tego wiązały się z pewnym - może to górnolotnie powiedziane, ale jednak - poczuciem misji. W końcu to tylko dzięki nam nasi klienci mieli dostęp do jakiegokolwiek software'u... Dawaliśmy im możliwość korzystania z ich komputerów, i ich radość, kiedy dostawali w ręce nową grę, udzielała się też i nam.

Giełda też była miejscem wymiany programów - zarówno między poszczególnymi sprzedającymi, jak i z klientami. Jeżeli klient posiadał programy, których jeszcze nie mieliśmy, każdy giełdowy sprzedawca z chęcią przystawał na propozycję wymiany. Program z reguły kopiowany był na miejscu - każdy sprzedający miał na swoim stoisku komputer zaopatrzony w odpowiednie programy kopiujące, na wypadek gdyby klient zażyczył sobie czegoś, czego nie było na gotowych przygotowanych do sprzedaży kasetach (zazwyczaj handlujący na giełdzie fan komputerów miał w swojej bibliotece sto czy dwieście gier, a do sprzedaży przygotowywało się zestawy zawierające kilkanaście najnowszych bądź najpopularniejszych tytułów - pozostałe były "na zamówienie"). Jedynym problemem mogły być - o ile klient posiadał oryginał gry - ewentualne zabezpieczenia przed kopiowaniem. W takim przypadku trzeba było zwykle umówić się z właścicielem kasety na jej wypożyczenie celem "złamania" zabezpieczenia. Większość gier jednak zabezpieczeń sensu stricto nie miała: jako zabezpieczenie służył niestandardowy format zapisu na taśmie, tzw. turbo. Standardowa prędkość ładowania programów z taśmy zarówno w Commodore, jak i w Atari była niewielka: rzędu kilkuset bitów/s. Przy takiej prędkości ładowanie się programu - zajmującego typowo kilkadziesiąt kilobajtów - trwało od kilku do kilkunastu minut. Firmy zajmujące się produkcją gier dla tego typu komputerów stworzyły zatem kilka programów umożliwiających zapis na taśmie z kilkukrotnie większą prędkością (stąd nazwa turbo). Program zapisany w taki sposób poprzedzony był zapisanym w standardowym formacie krótkim programem ładującym, który po wczytaniu automatycznie się uruchamiał, wczytywał właściwy program w formacie turbo i uruchamiał go. Samouruchamianie się programu w połączeniu z niestandardowym formatem zapisu miało zapewniać ochronę przed kopiowaniem; jednak oczywiście sprytni maniacy komputerowi (w tym pewien mój zdolny kolega) "rozpracowali" wszystkie używane systemy turbo drogą reverse engineeringu i stworzyli dla nich programy kopiujące.

Ze środowiska osób spotykających się na zlotach, wymieniających programami, łamiących zabezpieczenia itd. rozwinęła się tzw. scena komputerowa, której pełny rozkwit nastąpił nieco później, już w czasach pecetów i DOS-a. To już jednak inna historia, w której nie brałem udziału, gdyż wraz z rozpoczęciem korzystania z pecetów i sprzedaniem mojego wysłużonego Commodore skończyła się moja piracka przygoda...

komentarze (16) >>>