Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Nieskończona wyobraźnia Azjatów

2011-04-17   kategorie: kultura

To już koniec festiwalu Off Plus Camera. Jako jeden z ostatnich filmów obejrzałem produkcję pt. "Kamelia". To właściwie trzy osobne filmy, zrealizowane przez trzech różnych reżyserów, wyświetlane jako jedna całość. To, co je łączy, to miejsce akcji - wszystkie rozgrywają się w koreańskim mieście Busan - i ogólnie pojęta tematyka, wszystkie trzy są bowiem filmami o miłości.

Pierwszy film, "Iron Pussy - sprawa kimchi", od samego początku wzbudza w widzu niepewność - czy należy go traktować poważnie, czy też z przymrużeniem oka? I niepewność ta pozostaje nierozstrzygnięta aż do samego końca - po zakończeniu filmu nadal nie wiemy, co o nim myśleć...

Z jednej strony film zrealizowany jest w świadomie przerysowanej, karykaturalnej wręcz manierze, co skłaniałoby do myślenia o nim jako o pastiszu dawnego kina (mimo, iż akcja rozgrywa się w latach siedemdziesiątych, sposób narracji, gry aktorskiej itp. nawiązuje do filmów znacznie starszych), i to kilku gatunków naraz. Mamy tu mieszankę filmu szpiegowskiego, musicalu i melodramatu, doprawioną na koniec elementami science-fiction, gdy akcja filmu przenosi się nagle do czasów nam współczesnych. Tytułowa Iron Pussy to tajna agentka, która na co dzień jest mężczyzną, ale na czas akcji zmienia się w kobietę(!). Kobieta ta ubiera się i zachowuje niczym wampy ze starych filmów (mamy tu wręcz nawiązanie do słynnej sceny zdejmowania rękawiczki przez Ritę Hayworth). Brakuje jej jednak urody tych ostatnich ;), gdyż gra ją aktor-mężczyzna, co już samo w sobie powoduje komiczność wielu scen. W czasie jednej z akcji Iron Pussy zakochuje się w śledzonym mężczyźnie, co pokazane jest we wręcz niemożliwie przesłodzonych scenach (np. wspólnego pikniku), z towarzyszeniem musicalowych piosenek. Kiedy więc nasza bohaterka otrzymuje rozkaz zabicia swojego "obiektu", w desperacji wypija całą butelkę otrzymanych od niego w prezencie perfum (? - dość dziwny sposób popełnienia samobójstwa). Gdy odzyskuje przytomność, po tajnej bazie, w której otrzymywała rozkazy, pozostały już tylko ruiny, jesteśmy we współczesnej Korei, kilkadziesiąt lat później. Iron Pussy spotyka tu... klona swojego ukochanego. Okazuje się, że był on naukowcem pracującym nad tajnymi projektami - porwany i torturowany przez wrogów, jest w tej chwili schorowanym i okaleczonym wrakiem człowieka. Tworzył więc swoje klony (obecny jest już czwarty), aby czekały na Iron Pussy, która - w co wierzył - kiedyś w końcu wróci. I tu nagle okazuje się, że mimo całej pastiszowej, karykaturalnej i do bólu konwencjonalnej oprawy, w jakiej podana jest opowiadana w filmie historia, jest ona jednak potraktowana bardzo serio, jest w niej jakiś pierwiastek głęboko prawdziwy. I w takim "rozdwojeniu" patrzenia na ten film pozostajemy...

Środkowa, robiąca chyba największe wrażenie, część tego swoistego tryptyku, "Mewa", to opowieść o operatorze filmowym, który pewnego wieczoru relaksując się po pracy przy piwie w barze zauważa niezwykłą kobietę, która bosa i milcząca przemierza ulice Busan wędrując nie wiadomo dokąd. Mężczyzna idzie za nią i tak zaczyna się niezwykła, magiczna, poetycka opowieść pełna wspaniałego nastroju, obrazów itp., którą po prostu trzeba zobaczyć - opisać się tego nie da. Wędrówka kończy się na plaży, gdzie nieznajoma gdzieś znika, a nasz bohater zmęczony zasypia. Rano już nie wiadomo, czy to wszystko było prawdą, czy snem? Ale przecież na wywołanych taśmach z wczorajszego dnia w kadrze przypadkiem znalazła się ta właśnie dziewczyna, rzucająca się ze skały w morze... Na miejscu, skąd się rzuciła, bohater znajduje pozostawione buty, które kupił jej podczas nocnej wędrówki... A może nieznajoma przemieniła się w morską mewę...?

I wreszcie ostatni film, "Miłość na sprzedaż", rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Wynaleziono technologię, która pozwala wydobywać wspomnienia i emocje z ludzkiego mózgu, zapisywać je i "odtwarzać" w mózgach innych osób, tak że przeżywają to samo. Najbardziej chodliwym "towarem" okazała się być miłość - powstało całe gangsterskie podziemie, które zajmuje się kupowaniem od ludzi wspomnień i przeżyć miłości i późniejszą sprzedażą ich ludziom spragnionym takich przeżyć (pomysł nieco podobny jak w filmie "Dziwne dni", tylko że tam towarem, którym handlowano, były głównie wspomnienia związane z seksem i przemocą - tu natomiast chodzi nie o seks, a o samo uczucie miłości). Niestety, proces ten wiąże się z usunięciem wspomnień z mózgu "dawcy". Ten, kto oddał swoją miłość na sprzedaż, już jej nie pamięta i nie odczuwa.

Problem w tym, że czasami wspomnienia miłości bywają odbierane siłą. Taka właśnie sytuacja spotkała głównego bohatera, który teraz w gangsterskim półświatku poszukuje skradzionej mu miłości, jak również porwanej dziewczyny, którą kochał. Po licznych zabójstwach dociera do tajemniczej Meduzy, kobiety kierującej gangiem, który prawdopodobnie posiada jego miłość. Okazuje się nią być... właśnie jego była dziewczyna! I tu sprawy się komplikują, gdyż bohater dowiaduje się, że jego skradziona miłość była od początku fałszem, sztucznie wyhodowanym wspomnieniem przeznaczonym na sprzedaż. Praktycznie nic z tego, co wie o sobie i uważa za swoje wspomnienia, nie jest prawdą. Jest jednak prawdziwe wspomnienie, które jest ukryte głęboko w mózgu bohatera i Meduza usiłuje je wydobyć - jeśli się jej uda, będzie to jeszcze większy bestseller, niż ta "sztuczna" miłość, którą gang sprzedaje obecnie. W miarę jednak, jak wspomnienia wychodzą na światło dzienne, już coraz mniej wiadomo, co było prawdą, a co fałszem, i jaka była rzeczywista natura łączącej tę parę relacji. Meduza, której intencją z początku było tylko wydobycie wspomnienia z pamięci bohatera, w trakcie tego procesu zaczyna coraz bardziej się wzruszać i deklarować swoją miłość do niego. Nie zaprzestaje jednak działania i szklana bańka, w której ma się znaleźć nowy produkt, zapełnia się coraz bardziej.

Naszego bohatera śledzi jednak policja, która wdziera się do siedziby gangu i przeszukuje kolejne pomieszczenia. W końcu dowódca policjantów wchodzi do pokoju, w którym znajdują się Meduza i nasz bohater - akurat w momencie gdy kobieta skończyła już swoją "pracę". Okazuje się jednak, że skorumpowany funkcjonariusz prowadzi w tej sprawie własną grę. Najpierw pyta kobietę, czy rzeczywiście usunęła całe wspomnienie z pamięci bohatera, takim tonem, jakby był z nią w zmowie. Uzyskawszy jednak potwierdzenie, zabija oboje strzałami z pistoletu i wychodzi, zabierając obie bańki ze wspomnieniami i pozostawiając widza całkowicie zdezorientowanego co do tego, co tu właściwie było prawdą, a co kłamstwem, kto był kim i w co grał...

Po obejrzeniu takiej "mieszanki piorunującej" naprawdę długo nie można się otrząsnąć. Wątpliwości, jak rozumieć pierwszy film, niezwykłe, magiczne piękno drugiego i odczucie totalnego zagubienia i pomieszania, w jakim zostawia nas ostatni, długo nie dają o sobie zapomnieć. Nie sposób też nie podziwiać trzech azjatyckich twórców (z Tajlandii, Japonii i Korei), którzy potrafili tak niezwykłe fabuły - każdą inną, ale wszystkie radykalnie odmienne od tego, co zazwyczaj oglądamy w kinach - wymyślić i zrealizować w tak wciągający sposób...

 

Po obejrzeniu festiwalowych projekcji nasuwa mi się jeszcze jedna, bardziej ogólna refleksja. Na dziesięć filmów, które w sumie obejrzałem, zaledwie dwa uważam za niezbyt ciekawe i raczej nikomu bym ich nie polecał. Ot, są to filmy, które można od biedy obejrzeć, ale nie należy spodziewać się po nich zbyt wiele. Taka "niższa strefa stanów średnich". Z pozostałych ośmiu trzy - opisane tutaj na stronie ("Burza", "Tucker & Dale vs. Evil" i "Kamelia") - uważam za znakomite, a dwa kolejne ("Druciki" i "Skeletons") - za bardzo dobre, wyraźnie lepsze niż przeciętna. Pozostały jeszcze trzy reprezentujące naprawdę dobry, przyzwoity poziom, warte zobaczenia, choć bez żadnych niezwykłości ("Biegnij jeśli możesz", "Wake Wood" - choć to bardzo ciężki film, nie chciałbym oglądać go drugi raz - i "Hanyo" ("Służąca")). I pojawia się pytanie: dlaczego praktycznie jedyną okazją do zobaczenia takich filmów są różnego rodzaju festiwale? Nie ma ich w "normalnym" obiegu kinowym, nie spotyka się ich też na DVD w sklepach ani wypożyczalniach. A przecież liczba chętnych do ich oglądania jest spora - na większości projekcji festiwalowych sale były pełne... W ciągu niecałego półtora tygodnia na 10 filmów, które obejrzałem, było 8 wartych zobaczenia. A przecież to tylko drobna część tego, co pokazano na festiwalu - cały "urobek" z takiego festiwalu mógłby zapewne wypełnić repertuar kinowy na kilka miesięcy... Porównując to z faktem, że w bieżącym repertuarze czasami właśnie przez kilka miesięcy trudno znaleźć coś, na co warto pójść (choć z drugiej strony czasami po tych kilku miesiącach oczekiwania trafia się kilka takich filmów naraz w jednym tygodniu), i że nawet najgłośniejsze hollywoodzkie produkcje bywają wyświetlane przy kilkunastu osobach na sali (a potem multipleksy "płaczą", że z samych biletów nie wychodzą na swoje i muszą dorabiać sobie popcornem, reklamami itp.), naprawdę dziwi, dlaczego dystrybutorzy filmów nie odwrócą się trochę w stronę mniej znanych wytwórni i kinematografii i nie poszukają nowych źródeł, z których mogliby pozyskiwać filmy dla kin... Chyba by na tym nie stracili.

komentarze (0) >>>