Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Gunnar szuka Boga

2011-12-22, zmodyfikowana: 2011-12-23   kategorie: kultura Czysta Kraina

Film pod tym tytułem można obecnie zobaczyć w kinach. Norweski reżyser, Gunnar Hall Jensen, opowiada w nim o samym sobie. Gunnar jest typowym reprezentantem norweskiej klasy średniej, żyje wygodnie w domku z ogrodem z żoną i dwójką dzieci, które bardzo kocha, ma - jak to przedstawia w pierwszych minutach filmu - dwa samochody, cztery wieże stereo, cztery telewizory i czteroczęściową lodówkę ;). Ma też grono znajomych, z którymi spotyka się przy grillu i prowadzi konwencjonalne towarzyskie rozmowy. A jednak życie go męczy, wydaje mu się jakieś puste, pozbawione blasku, i odczuwa, że do takiego stylu życia został zmuszony, nie była to jego własna decyzja. Poczucie pustki usiłuje zaspokajać kupowaniem gadżetów, które często zamiast zwiększać jego zadowolenie z życia tylko go irytują. Jedyne chwile spokoju i szczęścia odczuwa wtedy, kiedy kosiarką kosi trawę w swoim ogrodzie...

Ni stąd ni zowąd, zobaczywszy zdjęcie uśmiechniętego mnicha z koptyjskiego klasztoru św. Makarego w Egipcie - jednego z pierwszych klasztorów chrześcijańskich - zaintrygowany tym uśmiechem i pytający samego siebie, gdzie podział się jego własny uśmiech, postanawia odwiedzić wspomniany klasztor, aby spędzić tam pewien czas wśród mnichów - jak mówi, "może czegoś się od nich nauczy". Gdyby był to film fabularny, określilibyśmy zapewne taki pretekst do wyprawy do odległego monasteru jako mało wiarygodny psychologicznie, ale życie potrafi być bardziej nieprzewidywalne od najlepszych scenariuszy. A chcę wierzyć autorowi, że historia pokazana w filmie jest całkowicie prawdziwa - bo inaczej ten film nie miałby zupełnie żadnego celu i sensu. Przyjmijmy zatem, że reżyser mówi nam "prawdę i tylko prawdę"... :)

Tak więc Gunnar, który - jak opowiada - wychowany był w religii chrześcijańskiej, ale odwrócił się od niej dostrzegłszy, jak niewiele dzieli żarliwą wiarę od religijnego fanatyzmu, odpowiedzialnego za mnóstwo nieszczęść i tragedii (przy okazji dostajemy w filmie bardzo zgrabne wyjaśnienie sposobu rozumowania, który do owego fanatyzmu prowadzi), wyrusza do egipskiego klasztoru, zabierając ze sobą swoją ekipę, a zarazem przyjaciół: producentkę, dźwiękowca i kamerzystę. Wszyscy oni - podobnie jak główny bohater - są ludźmi o materialistycznym podejściu do życia, żyjącymi w dobrobycie, ale i w ciągłym zabieganiu, mającymi wiecznie jakieś zadanie do wykonania i "zbyt wiele pracy, a za mało snu". Producentka jakiś czas temu nie podołała zawodowym i rodzinnym obciążeniom i popadła w depresję, dźwiękowiec jest lekkoduchem usiłującym każdą sytuację obrócić w wygłup, kamerzysta typowym pracoholikiem. Tylko on ostatni z nich wszystkich jest człowiekiem formalnie religijnym - praktykującym muzułmaninem, jednak swoją wiarę traktuje w sposób rytualny i powierzchowny, wprost mówiąc w filmie o swojej materialistycznej postawie i wyrażając dumę z niej.

Oglądałem ten film, odbierając go chyba w sposób trochę odwrotny do zamysłu autora ;). W tym zamyśle zapewne - jak przypuszczam - świat ludzi zabieganych, wiecznie zajętych, których myśli zaprząta powiększanie swojego dobrobytu, którzy praktycznie nigdy nie doświadczają samotności i ciszy, miał być czymś widzowi dobrze znanym, zaś spokojne, powolne, samotne i oddane duchowości życie mnichów - odkrywczą, zupełnie inną rzeczywistością. Tymczasem ja patrzyłem na ten film z ogromnym zdziwieniem, jak to możliwe, aby być aż tak daleko od spraw duchowych; jak to możliwe, aby nigdy nie mieć czasu chociażby na to, żeby dostrzec piękno nadchodzącej jesieni? Jak to możliwe, aby przeżywszy kilkadziesiąt dobrych lat dopiero po raz pierwszy doświadczyć piękna, samotności i spokoju obserwując wschodzące słońce? Jak to możliwe, aby proste i oczywiste przecież prawdy wypowiadane przez mnichów z klasztoru były dla bohaterów filmu odkryciami niemal z innej rzeczywistości? Nie do uwierzenia wydaje mi się, że czwórka bohaterów z trudem wytrzymywała samotną noc w klasztornych celach, bez telewizji, Internetu, telefonu, "nawet" radia, czując się jak w więzieniu, nerwowo zajadając przywiezione ze sobą zapasy chrupek i innych przekąsek, krążąc po celi i nie wiedząc, co ze sobą zrobić (jak przyznają w filmie - żadne z nich praktycznie nigdy w życiu nie było samo). A przecież niby ja też znam to życie ludzi wiecznie zajętych, aktywnych, żyjących "nowocześnie" i przynajmniej aspirujących do klasy średniej (bo jednak daleko im do poziomu zamożności pokazanych w filmie Norwegów) - widzę to wszak na co dzień wokół siebie i niejednokrotnie o tym pisałem także na tych stronach. A jednak dopiero ten film mi uświadomił, jak mało o tych ludziach wiem. Nawet patrząc na nich i rozmawiając z nimi, mimowolnie cały czas w swojej wyobraźni przypisywałem im jednak pewną wrażliwość i otwarcie na sprawy duchowe - bo przecież nie wyobrażałem sobie, żeby na tak istotną i dającą o sobie na każdym kroku znać sferę życia można było być całkowicie zamkniętym (i nie chodzi mi tu o rytualnie pojmowaną religijność - pamiętajmy o muzułmaninie-kamerzyście...) A jednak - jak widać - można. Więc ja się także czegoś z tego filmu nauczyłem, czegoś zupełnie innego niż reżyser ;).

Ponieważ, choć Gunnar czuje się w klasztorze nie najlepiej i wie, że to nie życie dla niego, pobyt wśród mnichów - a zwłaszcza całonocne, ośmiogodzinne śpiewanie psalmów (czyli po prostu mantrowanie ;)) - wywołał w nim jednak pewną wyraźnie odczuwalną przez niego przemianę. I tu chyba mamy największą zaletę tego filmu - autor filmu po opuszczeniu klasztoru próbuje odnaleźć w życiu swoją własną duchową drogę. Nietrudno byłoby wyobrazić sobie naiwny scenariusz, w którym religijna duchowość zostaje przeciwstawiona "bezbożnemu", pozbawionemu ducha świeckiemu życiu, jakie do tej pory prowadził reżyser, i następuje "nawrócenie" na chrześcijaństwo. Byłoby to tyleż trywialne, co nieprawdziwe. Nie, opuszczając klasztor Gunnar wyraźnie stwierdza, że nie ma Boga poza nim; Bóg jest w nim, żyje w nim i z nim umrze - i wszystko, co bohater może i powinien zrobić, to starać się jak najlepiej dostrzegać ślady obecności tegoż Boga w swoim codziennym życiu. To jego własny Bóg - nie bez powodu w trakcie napisów końcowych filmu rozbrzmiewa cover piosenki zespołu Depeche Mode "Personal Jesus".

Pada przy tej okazji szereg istotnych pytań, na które film nie daje odpowiedzi - bo jednoznacznej odpowiedzi nie ma, każdy musi na nie odpowiedzieć sobie sam i sam dokonać wyboru: jaka jest "cena", jaką płacimy za doświadczenie duchowości? Czy musimy w tym celu odizolować się od świata, tak jak ci mnisi (którym łatwo być spokojnym i uśmiechniętym, skoro w ich świecie nie ma żadnych czynników zakłócających i przeszkadzających im w praktykach duchowych)? Czy można osiągnąć duchowość mając pracę, rodzinę, dzieci i opływając w te wszystkie dobra? Czy można osiągnąć to żyjąc "pod przymusem", w sposób który wydaje się nam narzucony z zewnątrz...?

Zakończenie filmu wydaje mi się jednak trochę naciągane i na siłę. Nie mnie oceniać głębokość przemiany, jaką przeszedł bohater, ale jednak trochę nieprawdziwe wydaje mi się tak szybkie przejście od zagubienia w konsumpcjonizmie i dobrobycie do kończących film zdań, iż "księżyc jest błękitny" albo "lód pęka na podmokłej ziemi". To bardzo mocne w tym kontekście wypowiedzi - kto wie o co chodzi, ten wie ;) - i myślę, że mam prawo w nie powątpiewać. Zwłaszcza w kontekście wcześniejszej sceny, gdy Gunnar odprawia za pomocą pistoletu na plastikowe kulki swój prywatny "egzorcyzm" nad konsumpcyjnymi demonami - obiecując sobie, z każdym strzałem do tarczy, "precz z wczasami w Tajlandii", "mniej wyprzedaży w IKEI", "mniej Facebooka" itp. Różnica w głębokości zrozumienia między tą sceną, a "księżyc jest błękitny" to jednak prawdziwa przepaść, i dlatego widzę tu pewną niespójność i coś mi nie gra... Szkoda, że taki "ozdobnik" kończy film - jak na życie, którym żyje bohater, owe deklaracje przy strzelaniu do tarczy byłyby aż nadto wystarczające. To dobry pierwszy krok na drodze i wystarczyło pokazać pierwszy krok, a nie koniec, którego tak naprawdę się nie osiągnęło (bo gdyby tak było, cały film wyglądałby jednak wyczuwalnie inaczej ;)). Gdyby był tu mistrz zen, za te końcowe sceny pewnie powiedziałby Gunnarowi "uderzam cię trzydzieści razy" ;)

Pominąwszy jednak niuanse duchowej przemiany głównego bohatera, które wzbudzą wątpliwości chyba tylko u praktykujących ;), gorąco wszystkim polecam ten film do obejrzenia i refleksji, zwłaszcza teraz, w tym okresie końca roku, który zawsze jakoś - przynajmniej mnie - skłania do szczególnego wyciszenia, zatrzymania i prób jakiegoś "psychicznego podsumowania" mijającego roku...

Tylko strasznie się boję o to, że ktoś - o czym już zresztą pisałem powyżej - odbierze ten film w kategoriach "religia kontra bezbożność". Bo to przecież nie o to chodzi. Mimo, iż autor filmu zrobił wiele, aby uniemożliwić potraktowanie jego opowieści w takich kategoriach (a w zasadzie chyba nie zrobił nic szczególnego - pokazał po prostu prawdę), to zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że osoba o stopniu wrażliwości na sprawy duchowe podobnym do bohatera filmu sprzed klasztornego epizodu, ale w dodatku do tego mająca silnie wdrukowaną w mózg rytualną religijność - o co łatwo w polskich warunkach - zakrzyknie: "ha! oto triumf wiary nad niewiarą", dając tym samym dowód, jak naprawdę mało z tej opowieści pojmuje... No ale cóż, na to już nikt nie ma wpływu...

komentarze (0) >>>