Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Imigranci w Krakowie

2018-10-01   kategorie: prywatne społeczeństwo

Trochę z politowaniem patrzę na tych, którzy podnoszą tak wielki szum wokół problemu (na razie póki co hipotetycznych) muzułmańskich imigrantów, których napływ miałby zagrozić Polsce. Przynajmniej w Krakowie problem ten jest bowiem obecny już od lat. I nie ma to żadnego znaczenia, że tymi imigrantami są Polacy i (w większości) katolicy. Problemy, które powoduje ich masowa obecność, są - co do istoty - dokładnie takie same. Przestańcie więc mnie straszyć imigrantami, bo my już od dawna ich mamy.

Październik - początek roku akademickiego. Jak co roku o tej porze po mieście niesie się i drażni moje uszy najbardziej nielubiany ze wszystkich dźwięk. Mogę chyba nawet powiedzieć, że wręcz znienawidzony. Dźwięk walizek na kółkach toczących się po krakowskich chodnikach. Przybyli nachodźcy.

Powód mojej nienawiści do tego dźwięku jest dwojaki. Po pierwsze - sam dźwięk jest wybitnie drażniący. Nie mam pojęcia, dlaczego żaden z producentów walizek na kółkach nie wpadł dotąd na pomysł, aby wyposażać je w kółka ogumione. I proszę mi tu nie mówić, że warstewka gumy szybko starłaby się na chodnikach, bo nie mówię tu o kilku milimetrach gumy, tylko o solidnej, przynajmniej jedno- lub nawet dwucentymetrowej warstwie. Opony rowerowe i samochodowe też są z gumy, a jednak wytrzymują dobre parę tysięcy kilometrów.

Ponadto istnieje coś takiego jak plecaki. Zanim rozpowszechniły się walizki na kółkach, to właśnie w nich studenci wozili swój dobytek. I nadal by mogli. Są to przecież młodzi, w większości sprawni ludzie, dla których niesienie plecaka nie jest problemem. Trochę wysiłku nie zaszkodzi. Ale nie - wolą pójść na łatwiznę i niczym schorowani emeryci udający się do sanatorium ciągnąć swój bagaż na tych nieszczęsnych kółkach, drażniąc uszy mieszkańców miasta - do których przybyli w końcu jako goście - swoim tur-tur-tur...

Ale jest i drugi powód, który silnie splata się z tym pierwszym. Tysiące przybywających do Krakowa studentów zachowują się bowiem w tym mieście jak typowi imigranci, o których możemy czytać w wiadomościach z krajów zachodniej Europy. W ogóle bowiem nie integrują się i nie zamierzają integrować z miastem, w którym przyjdzie im mieszkać przez najbliższe kilka lat.

Już za czasów, gdy sam byłem studentem, irytowało mnie to u moich zamiejscowych kolegów i koleżanek. Później, gdy pracowałem na uczelni, tak samo irytowało mnie to u moich studentów. To, że kiedy tylko zbliża się weekend, czym prędzej, nierzadko zwalniając się z części zajęć, masowo biegną na dworzec, aby wracać do swoich wiosek i miasteczek, skąd przyjechali. Że mimo, iż większość czasu spędzają "tutaj", centrum swojego życia nadal lokują "tam". Nieraz chciało się zakrzyknąć do tej czy innej osoby: "Skoro przyjechałeś(aś) tutaj studiować, to, do cholery, ŻYJ TUTAJ!" Studia trwają pięć lat (przynajmniej tak było wtedy; o takich wynalazkach jak licencjat jeszcze nikt nie słyszał), więc jeżeli zamierzasz je ukończyć (a chyba każdy idzie na studia z takim zamiarem), to przynajmniej przez najbliższe pięć lat tutaj będzie twój dom. TUTAJ. A nie tam, skąd przyjechałeś.

Jednak oni nie chcą tu żyć. Nie chcą "oswoić" się z tym miastem, poznać jego zwyczajów, lokalnych "smaczków", tradycji i opowieści, nie chcą chodzić do miejsc, do których "zawsze" w Krakowie się chodziło (np. ponad tradycyjne, mające swój charakter krakowskie kina przedkładają takie same jak wszędzie multipleksy w galeriach handlowych) i uczestniczyć w lokalnych wydarzeniach. Podobno kiedyś było tak (piszę "podobno", bo ja za swoich czasów studenckich tego już nie doświadczyłem, ale starsze ode mnie krakusy twierdzą, że tak było ;)), że to właśnie studenci w dużym stopniu tworzyli życie kulturalne tego miasta, w tym różne inicjatywy, z których Kraków słynął w Polsce. Co oznacza, że czuli się mieszkańcami tego miasta, żyli w nim i wkładali weń coś od siebie. Ale te czasy już dawno minęły. Trudno dziś zachęcić przyjezdną młodzież studencką np. do współudziału w organizacji jakiejś akcji dla mieszkańców. Po co, skoro oni sami się za mieszkańców nie uważają. Nawet kiedy nie wyjeżdżają na weekend z Krakowa, ich kontakt z tym miastem - poza najbliższą Biedronką, którą z konieczności trzeba odwiedzić - ogranicza się zazwyczaj do klubów i pubów na Starym Mieście czy Kazimierzu. Gdzie jako barmanki dorabiają sobie takie same, jak oni, przyjezdne studentki, i z przyjezdnych również w zdecydowanej większości składa się "bawiący się" (o ile zabawą można nazwać dzikie ryki i półzwierzęce zachowania w alkoholowym upojeniu) tłum. Jeśli nie ze studentów, to z masowo odwiedzających Kraków turystów - o nich jeszcze będzie. Co charakterystyczne - niewielu jest w tym tłumie mieszkańców Krakowa. Imigranci trzymają się we własnym środowisku. Jak to imigranci.

Powiecie, że jednak to diametralnie inna sytuacja, bo ci "prawdziwi" (czytaj: zagraniczni) imigranci importują nam tu obcą kulturę? Ci nasi, swojscy, studenccy imigranci też importują do Krakowa obcą kulturę. To, że są Polakami i katolikami (jakby akurat religia była czymś najważniejszym, co określa człowieka), nie ma tu nic do rzeczy. Najważniejszym aspektem tej obcości - i w przypadku jednego, i drugiego rodzaju imigrantów - jest uparta chęć pozostania obcym, izolowania się, a niechęć do związania się z miejscem swojego pobytu i stania się prawdziwym, równoprawnym (ale i równoodpowiedzialnym) mieszkańcem.

Można zapytać - ale co mi właściwie do tego? Chcą się izolować, chcą być obcy, chcą wracać na weekendy do swoich wsi i miasteczek - niech to robią, ich sprawa. Ano właśnie nie. Bo - nad czym teraz lamentują "patrioci" straszący muzułmańskimi imigrantami, a co od lat było widoczne w Krakowie - izolujący się i nieintegrujący przyjezdni wypierają mieszkańców. Doskonale to widać np. w okresie świątecznym, kiedy turystów jest mniej niż zwykle, a imigranci z Krakowa wyjechali - i nie dotyczy to tylko studentów, ale też i ludzi, którzy po studiach zostali w Krakowie i "załapali" się tu do pracy - najczęściej w jakiejś korporacji. Mimo, iż nierzadko mają już rodziny i dzieci, które tutaj się urodziły, to mentalnie wciąż są obcymi, którzy swoje "prawdziwe" życie wciąż mają "tam", skąd przyjechali, a nie "tu", gdzie faktycznie mieszkają, pracują i gdzie ich dzieci chodzą do szkoły lub przedszkola. Gdy wszyscy wyjadą, miasto jest przerażająco puste. Mieszkańców w nim prawie nie ma.

I tu właśnie kwestia studenckich (i korporacyjnych) imigrantów spotyka się z drugą problematyczną kwestią: turystów. I fatalną polityką władz miasta, która od lat sprowadza się do jednego głównego celu: "wincyj turystów! wincyj turystów!" Podczas, gdy ich liczba w Krakowie już od dawna przekroczyła zdrowy rozsądek. To chyba czyni "imigrancki" problem Krakowa szczególnym i - mam wrażenie - nieporównywalnym do innych miast w Polsce. Bo wydaje mi się, że nie ma drugiego miasta, które byłoby zarówno dużym ośrodkiem akademickim, jak i równie popularnym co Kraków celem turystyki. Gdy te dwa problemy spotykają się razem, turyści duszą Kraków, a przyjezdni studenci go dobijają.

Centrum miasta - które w Krakowie, w odróżnieniu od wielu innych miast, było nie tylko historycznym zabytkiem, ale też miejscem, gdzie faktycznie skupiało się życie mieszkańców - zostało oddane turystom już prawie całkowicie. Mieszkańcy nie mają już za bardzo czego tam szukać dla siebie, w związku z tym praktycznie go nie odwiedzają. Mało kto już też tam mieszka - ogromna liczba mieszkań została zamieniona na hostele dla turystów, bo muszą się oni gdzieś pomieścić. Oferta handlowo-usługowa w centrum stała się praktycznie monokulturą nastawionych na przyjezdnych lokali gastronomiczno-rozrywkowych, o czym już wspominałem. Poza tymi lokalami prawie nic już tam nie ma. Znikają z Rynku np. istniejące tam od lat i wpisane w pamięć krakowian księgarnie. Obszar ten stał się skansenem i parkiem rozrywki dla turystów, a z wielu innych miejsc mieszkańcy są wypierani w podobny sposób. A władze miasta dalej robią wszystko aby "promować Kraków" i sprowadzać turystów jeszcze więcej. Podobno "miasto na tym zarabia". Ale kto konkretnie zarabia? Właściciele hosteli, barów, floty meleksów obwożących turystów po mieście i sklepów z pamiątkami? Bo samo miasto chyba z tego zbyt wiele nie ma. Ciekaw byłbym wyliczenia - gdyby ktoś zadał sobie trud, aby takie sporządzić, obejmującego wszystkie, nawet najbardziej dalekosiężne i pośrednie, koszty i zyski związane z masowym napływem turystów do Krakowa. Nie jestem pewien, czy sumaryczny bilans nie wyszedłby przypadkiem na minus...

A w tych wszystkich hostelach, barach, sklepach z pamiątkami i meleksach pracują (za śmieszne pieniądze zresztą)... przyjezdni studenci. Kółko się zamknęło. Przyjezdni obsługują przyjezdnych i z nich żyją. A dla mieszkańców znów nie ma tu miejsca.

No więc nie straszcie mnie imigrantami. Ja w miejscu opanowanym przez imigrantów żyję od lat.

komentarze (0) >>>