Niewidzialna walka
2025-12-10 kategorie: kultura Czysta Kraina
Taki tytuł nosi znakomity estoński(!) film, który właśnie co obejrzałem. Jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem od lat; i jeden z najlepszych filmów opowiadających o duchowości i o - chyba tak to trzeba określić wprost - drodze do oświecenia (czymkolwiek ono jest ;))
Widziałem wartych zobaczenia filmów o tej tematyce już kilka, poczynając od "Świętej góry" Alejandro Jodorowsky'ego, o którym to filmie - jak się właśnie ze zdziwieniem zorientowałem - nic tu wprost nie napisałem, choć kilkakrotnie się do niego odwoływałem w innych notkach. O ile Jodorowsky podchodzi do tematu w sposób bardzo poważny, wręcz dramatyczny, wyprowadzając przy tym opowieść o duchowej drodze z gorzkiego ukazania wynaturzeń współczesnego społeczeństwa (co robi w sposób niezwykle wizjonerski jak na rok powstania filmu - 1973 - przewidując nawet plagę powszechnego obecnie filmowania wszystkiego przez wszystkich), o tyle ten film próbuje ukazać lżejszy, pełen zabawy aspekt tej drogi - to, co w nauczaniu zen często nazywa się "sferą magii i cudów". Jest w tym trochę podobny do głośnego i wychwalanego, o rok wcześniejszego filmu "Wszystko wszędzie naraz" (2022, podczas gdy "Niewidzialna walka" powstała w roku 2023), ale jest od niego moim zdaniem lepszy. "Wszystko wszędzie naraz" jest dobrym filmem, ale jednak nie do końca "dowozi" duchowy przekaz. Tu mamy już "jazdę bez trzymanki" i film "dowozi" przekaz w sposób absolutnie rewelacyjny.
Podobno w koreańskim buddyzmie funkcjonuje takie powiedzenie: jak nie nadajesz się do niczego, zostajesz mnichem; jak nie nadajesz się na mnicha, zostajesz mnichem zen. Historia opowiedziana w tym filmie smakuje tak, jakby ją pisał szalony mnich zen z koanów i dawnych buddyjskich opowieści, szalony tym najwspanialszym, najbardziej boskim rodzajem szaleństwa. Prawosławie też ma takich swoich świętych szaleńców - jurodiwych - więc jak najbardziej do tego stylu duchowości pasuje; i zapewne z tej tradycji wziął się cały pomysł na film.
Jest tu wszystko. Zaczyna się jak totalnie zwariowana komedia, łącząca ze sobą najbardziej absurdalne i nieprawdopodobne wątki w o dziwo bardzo strawną całość. Mamy latających w powietrzu Chińczyków, ubranych na czarno, w hippisowskim stylu, słuchających z magnetofonu Black Sabbath i walczących za pomocą kung-fu z żołnierzami radzieckimi na granicy radziecko-chińskiej (rzecz dzieje się w roku 1973, za czasów ZSRR, co tylko dodaje filmowi smaku). Jedyny ocalały z pogromu żołnierz, teraz już w cywilu jako mechanik samochodowy, próbuje ich naśladować, ćwiczy przed lustrem ciosy wzorując się na Bruce Lee, którego plakat wisi na ścianie jego pokoju, driftuje swoim Zaporożcem na polnej drodze przy prędkości 150 km/h(!) i wdaje się w beznadziejnie przegrywane bójki na zabawach tanecznych. Zrządzeniem losu (albo z woli Matki Boskiej, jak twierdzi duchowy mistrz niezwykłego klasztoru) trafia do prawosławnego klasztoru, w którym grupa niezwykle ekscentrycznie zachowujących się mnichów ćwiczy kung-fu. I tu w pewnym momencie humor staje się niezwykle slapstickowy, jak w filmach z Flipem i Flapem (wzajemne obrzucanie się pierogami w klasztornej kuchni!) i boimy się że dobra część filmu się skończyła i wszystko pójdzie w bardzo słabą stronę. A tymczasem nie - bo następuje niespodziewany zwrot i do absurdalnej komedii (którą film do samego końca nie przestaje być) dołącza się naprawdę niegłupia opowieść o drodze duchowej. A że na tej drodze wszystko może być użyteczne i wszystko ma w sobie świętość (jak to mówi inne buddyjskie powiedzenie, "dobry uczeń będzie uczył się nawet od diabła"), no to mamy prawdziwe "wszystko wszędzie naraz". W tym filmie jest tyle, że ciężko go opowiedzieć - ale zobaczyć trzeba koniecznie.