Harrison Bergeron
2011-04-07 kategorie: kultura
I znowu będzie o filmie. To niewiarygodne, że tak świetny film jest tak mało znany. Dowiedziałem się o jego istnieniu przypadkiem z jednego z filmowych forów dyskusyjnych, a wkrótce potem udało mi się w czeluściach Internetu wyszperać także sam film (już go oczywiście tam nie ma).
Film jest luźno oparty na opowiadaniu Kurta Vonneguta pod tym samym tytułem, o ile jednak sześciostronicowe opowiadanie Vonneguta jest zaledwie szkicem dość przeciętnej antyutopijnej historyjki, przedstawionej na dodatek z wybitnie groteskową przesadą, to autorzy filmu wymyślili pełnowymiarową opowieść co się zowie, z rozbudowanymi psychologicznie postaciami bohaterów i mnóstwem ciekawych wątków, nie pozbawioną przy tym dyskretnych elementów komediowych (polecam zwłaszcza moment, gdy bohater pyta o nazwisko starego aktora, który grał Króla Leara w jednym z filmów ;)).
Zapewne niemało jest osób, które na każdą antyutopię patrzą jak na naśladownictwo "1984" (ciekawe skądinąd dlaczego, skoro Orwell nie był ani pierwszy, ani najlepszy), bardzo przestrzegałbym jednak przed ocenianiem "Harrisona Bergerona" przez ten pryzmat, bo to historia o wiele ciekawsza. Jeżeli już szukać jakichś analogii, to prędzej do "Limes Inferior" Zajdla, bo miejsce, do którego trafia bohater filmu, jako żywo przypomina miejsce, z którego kasta "nadzerowców" zarządza Argolandem. To jednak też nie ten trop.
W Stanach Zjednoczonych z roku 2053, po Drugiej Rewolucji Amerykańskiej, obowiązuje konstytucja, której pierwszy punkt głosi: "Ludzie nie rodzą się równi. Zadaniem rządu jest uczynienie ich takimi." I istotnie, zasada ta jest na wielką skalę wcielana w życie. Sportowców, tancerzy dociąża się workami z piaskiem lub obmyśla im inne utrudnienia (np. wykrzywione kije golfowe), aby "wyrównać szanse" lepszych i gorszych. Uczniowie w szkole mają uzyskiwać oceny przeciętne - zarówno niedostateczne, jak i celujące są w równym stopniu powodem, aby nie zdać do następnej klasy. Wszyscy muszą cały czas nosić na głowach specjalne opaski stymulujące prądy mózgowe, których zadaniem jest "wyrównywanie" inteligencji osobników ponadprzeciętnych do przeciętnego poziomu. Nie wymyślono niestety żadnej metody "podciągania" do przeciętnej osobników o inteligencji zbyt niskiej, ale aranżowane przez system komputerowy małżeństwa łączą takie osoby z osobami ponadprzeciętnymi, co zwiększa prawdopodobieństwo urodzenia się przeciętnych dzieci. W telewizji nie można pokazać niczego, co miałoby jakiekolwiek walory edukacyjne: osoba, która obejrzałaby taki program, wiedziałaby przecież więcej od osoby, która go nie obejrzała, a więc przestałaby być jej równa... I w zasadzie wszyscy są w tym systemie szczęśliwi: nikt tu nie czuje się uciskany jak w "1984". W wystroju domów, samochodów i ubrań nawiązującym do lat 50-tych, w których - jak wynika z badań - Amerykanie byli najszczęśliwsi, ludzie po prostu chcą być przeciętni i z ochotą wspierają wszystkie obowiązki i zasady wynikające z "wyrównywania".
Raz na jakiś czas trafia się jednak osobnik, na którego opaski tłumiące zbyt wysoką inteligencję nie działają. Taki jest właśnie bohater filmu, który mimo usilnych starań wciąż uzyskuje w szkole najwyższe oceny. Nie ma więc innego wyjścia - musi przejść "korekcyjną operację mózgu", która na trwałe obniży jego zdolności umysłowe.
Czego jednak "wyrównane" społeczeństwo nie wie, to to, że aby taki system mógł funkcjonować, potrzebni są ludzie zdecydowanie nieprzeciętni, którzy będą nim zarządzać. Istnieje zatem głęboko utajniona instytucja zwana Narodowym Centrum Zarządzania - to ona kieruje gospodarką, transportem, armią, energetyką, telewizją, działaniem systemów komputerowych "wyrównujących" inteligencję, aranżujących małżeństwa i losujących na najwyższe stanowiska (prezydenta, gubernatora itp.) przypadkowe osoby - w końcu jeśli wszyscy są równi, to nikt nie nadaje się na takie stanowisko bardziej od nikogo innego, więc wybory nie mają sensu: losowanie jest równie trafne, a oszczędza czas i pieniądze. Ci wylosowani politycy podejmują - zwykle niezbyt mądre - decyzje, ale nie mają już większej wiedzy o tym, kto i jak je realizuje; nikt z nich oczywiście nigdy nie był w Narodowym Centrum Zarządzania osobiście.
Tajne służby latami śledzą takich ludzi, jak Harrison Bergeron, aby zwerbować ich do pracy w tym ośrodku. Bohater zostaje pochwycony przez policję w przeddzień operacji i dostarczony do Centrum, gdzie otrzymuje propozycję: albo wraca do swojego dotychczasowego życia i zostaje poddany operacji (po której oczywiście nie będzie nic pamiętał na temat tajnego ośrodka), albo przyłącza się do ludzi pracujących w tej instytucji. Cena jest wysoka - jego rodzina i znajomi dowiedzą się, że zmarł podczas operacji, nie będzie mógł nigdy opuścić ośrodka, ożenić się ani mieć dzieci. Nagrodą jest jednak możliwość korzystania do woli z możliwości swojego mózgu...
Bohater oczywiście propozycję przyjmuje, a co dzieje się dalej, tego nie napiszę, aby nie psuć przyjemności z oglądania. Zwrócę jednak uwagę na to, co moim zdaniem szczególnie stanowi o jakości tego filmu.
W tej historii w zasadzie nie ma postaci jednoznacznie złych. Nie ma zatem też - co jest charakterystyczne dla większości antyutopii - "dobrych" konspiratorów walczących przeciwko "złemu" systemowi. Ludzie, którzy stworzyli system "wyrównywania" i pracują w tajnym Centrum, nie są czarnymi charakterami - oni naprawdę chcą dobrze. Do szefa ośrodka można nawet poczuć sympatię - to człowiek mądry, na swój sposób wrażliwy i głęboko zaangażowany ideowo. Z całego serca jest przekonany, że to co robi, jest słuszne, i w sumie nie można jemu i jego kolegom odmówić pewnych osiągnięć - udało im się w znacznym stopniu wyeliminować ze społeczeństwa nienawiść, zazdrość i inne negatywne uczucia. Przestępczość spadła do minimum. Jednak eliminując negatywne uczucia, wyeliminowali też te dobre - jak miłość, zdolność przeżywania wzruszeń pod wpływem sztuki czy jej tworzenia. Antagonista głównego bohatera ubolewa nad tym, ale - jak twierdzi w jednej ze scen, trzymając w jednej ręce płytę z nagraniem koncertu fortepianowego Beethovena, a w drugiej film przedstawiający sceny z wojen, obozów koncentracyjnych, zamieszek ulicznych itp. - "jeżeli mam wybierać między tym (tu pokazuje Beethovena), a wyeliminowaniem tego (film z wojnami), to osobiście strzelę Beethovenowi w głowę".
Bohater oczywiście uważa inaczej. Cały film jest tak naprawdę wielkim hołdem złożonym - we wspaniały sposób - ludzkiej różnorodności, emocjom, umysłowi i jego tworom, a przede wszystkim kulturze. Wokół oglądania filmów i słuchania muzyki rozgrywa się jeden z najistotniejszych wątków filmu, i to właśnie sztuka jest w tej historii czymś, w imię czego warto wzniecić bunt. Z drugiej zaś strony, zakończenie skłania do refleksji nad tym, czy aby sami, bez "wyrównujących" opasek na głowę i innych podobnych działań, nie jesteśmy skłonni dążyć do tego, aby być przeciętni? Do ilu spośród nas tak naprawdę przemawia sztuka, piękno - wartości, które w tym filmie są tak eksponowane - ilu z nas naprawdę wzrusza i wywołuje emocje? A dla ilu z nas "to wszystko to po prostu telewizja", którą przyswajamy beznamiętnie i bezrefleksyjnie, niezależnie od tego, co akurat pokazują? Czy tak naprawdę "wyrównywacze" działają wbrew woli społeczeństwa, czy też wręcz przeciwnie - dostarczają mu dokładnie tego, czego ono chce?
Bez takich pytań trudno się obyć po obejrzeniu tego filmu. Trudno też nie poddać się fascynacji bohatera (a właściwie pary bohaterów, bo oczywiście w tajnym ośrodku spotyka on fascynującą kobietę, w której się zakochuje) pięknem wytworów ludzkiego umysłu - muzyki, kina, poezji... Mało znam dzieł, które w tak bezpośredni, a zarazem tak wyrafinowany sposób oddają hołd tej jednej z najwspanialszych ludzkich aktywności, jaką jest tworzenie. Bo w ostatecznym rozrachunku chyba o tym jest ten film.
Polecam, obejrzyjcie koniecznie.