Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Primum vivere, deinde philosophari

2008-12-08   kategorie: prywatne praca

Tę łacińską sentencję znalazłem dawno temu w pewnej mądrej książce *, wraz z dwojaką interpretacją jej sensu. Pierwsza to: najpierw żyć, potem filozofować. A więc trzeba najpierw - trywializując - mieć dach nad głową i co do garnka włożyć, aby móc oddawać się filozoficznym refleksjom. Druga zaś to: po pierwsze żyć, po drugie filozofować. Dwie podstawowe aktywności człowieka. Obie równie niezbędne, bo jaki sens ma "vivere" bez owego "philosophari"? Jak żyć bez refleksji nad owego życia treścią?

Przypomniała mi się ta sentencja przy okazji zmiany pracy, w trakcie której właśnie jestem. Przepracowawszy lat wiele na uczelni, redukuję obecnie swoje związki z nią do minimum (choć nie zrywam całkowicie...), przenosząc się w środowisko wielkiej informatycznej korporacji.

O korporacjach napisano i powiedziano już tysiące słów. To, co mnie uderzyło od pierwszych dni pracy, to jakaś wyraźna mentalna odrębność spotkanych tam ludzi w stosunku do mnie - odrębność, której jakoś nie potrafiłem określić... Czułem ją już wcześniej, stykając się z ludźmi z korporacji na różnych konferencjach czy w internetowych dyskusjach niekoniecznie na tematy zawodowe; ale wciąż wymykała mi się jej istota. Roboczo używane na własny użytek określenie, iż mam do czynienia z mentalnością "młodych, aktywnych, dynamicznych" niczego tak naprawdę nie wyjaśniało.

Teraz chyba już wiem. W rozmowach, zachowaniach moich kolegów z nowej pracy gdzieś bardzo silnie daje się odczuć - przynajmniej dla mnie - brak owego "philosophari". Jest samo "vivere", owszem, "vivere" wysokiej jakości, ale wciąż bez czegoś "pod spodem"... Praca, rodzina, dobry samochód, wieczorami piwko, w weekend impreza w klubie, basen czy siłownia dla utrzymania formy, a dla rozrywki czasami wyprawa np. na kręgle czy paintballa... I jeszcze w jakiejś akcji charytatywnej można wziąć udział z okazji świąt, bo to przecież bardzo pozytywne, trzeba pomagać biedniejszym, zwłaszcza w "takim" czasie, a poza tym to jest trendy i wszyscy to robią...

Oczywiście, to wszystko też bywa fajne i też dobrze jest to mieć w życiu! Ja nie mam nic przeciwko! Ale właśnie - też. Jako treści życia nie potrafię sobie tego wyobrazić. To wszystko może być tylko dodatkiem do czegoś, czego nazwać ani opisać nie potrafię, ale co dostarcza przekonania - cytując tytuł pewnego słynnego kiedyś filmu - "że życie ma sens". Trzysta sześćdziesiąt stopni na kole zen, nie zero... (Żeby to tak łatwo było z tymi 360°... Faktycznie w swoim życiu od dłuższego czasu tkwię na pozycji 180°, powoli usiłując zmierzać w stronę 270... Ale mówmy o celu, nie o stanie rzeczywistym.) Żeby się komuś nie zdawało, że na uczelni jest z tym tak różowo. Często owego "philosophari" trzeba się ze świecą naszukać. Ale jednak występuje w wyraźnie większych ilościach niż wśród pracowników korporacji.

Gdy oznajmiałem swój zamiar odejścia z uczelni, spotkałem się m.in. z taką odpowiedzią, że szkoda, gdyż jestem "nie tylko informatykiem, ale i intelektualistą". Bardzo mnie zdziwiło wtedy to stwierdzenie, gdyż nie rozumiałem, jak można nie być zarazem jednym jak i drugim, jak można parając się porządkowaniem informacji za pomocą algorytmów nie próbować zarazem doszukiwać się porządku, prawidłowości, algorytmów w otaczającym świecie? Okazuje się, że jednak można, i okazuje się, że nie każdy informatyk, programista patrzy na świat oczami hakera. Dziwne, bo przecież żeby wykonywać tę pracę, żeby porządnie nauczyć się "dłubania" w komputerach, trzeba to naprawdę lubić; nie wyobrażam sobie istnienia informatyka, który pracuje w tym zawodzie z konieczności, bo nie umie nic innego...

Cóż, jednak i u mnie dochodzi do głosu owo "vivere" i pierwsza interpretacja przytoczonej na wstępie sentencji. Trzeba przede wszystkim żyć, a korporacje mają w tym zakresie swoje zalety. Jedna z nich to organizacja pracy. Rzecz na uczelni - przykro mi to pisać - właściwie nieistniejąca. Tutaj pracuje się chaotycznie, na zasadzie "straży pożarnej", przyklejając prowizoryczne łatki na wyskakujących co i rusz problemach, poczynając od tego, który najgłośniej krzyczy... O podjęciu jakiegoś projektu wymagającego systematycznego działania przez dłuższy okres, z planem i w miarę konkretnym terminem ukończenia, trudno mówić - pisałem już zresztą o tym kiedyś... Pracowałem tak przez szereg lat, ale w końcu stało się to zbyt dużym obciążeniem psychicznym. Informatyk, który - jak już pisałem powyżej - zajmuje się porządkowaniem świata informacji, lubi jednak pracować w środowisku, które funkcjonuje również zgodnie z uporządkowanymi, przewidywalnymi procedurami. Korporacja te procedury ma. Tam przychodzi się do pracy i spokojnie zabiera za swoje zadania. Dobrze wprawdzie znamy różne opinie i opowieści na temat tego spokoju w korporacjach - zazwyczaj twierdzące coś wręcz przeciwnego - ja miałem jednak chyba szczęście trafić w miejsce, gdzie można pracować naprawdę spokojnie.

Jako że już powoli zbliża się czas szaleństwa polegającego na tym, że wszyscy wszystkim czegoś życzą, to i ja na zakończenie tej notki chciałem życzyć wszystkim - i tym z uczelni, i tym z korporacji - żeby może kiedyś, kiedyś udało się połączyć to, co najlepsze w obu światach...?

 


* Dla ciekawych: Penetrator, "Prawo tyraliery", Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1980. Jeżeli uda gdzieś się wam wyszperać tę książkę - polecam gorąco!

komentarze (2) >>>