Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Czas szaleństwa

2022-03-16, zmodyfikowana: 2022-03-19   kategorie: nowości społeczeństwo

To już kolejna notka o szaleństwie, jakie ogarnęło polskie społeczeństwo w związku z wojną na Ukrainie. Jest tyle aspektów tego szaleństwa, i tyle reakcji, które one we mnie wzbudzają, że nie czuję się na siłach ująć tego w formie jakiegoś bardziej spójnego tekstu. Dlatego też postaram się w punktach omówić kilka zjawisk, które ostatnio (współ)występują. Uwaga - będzie długo...

Pozwolę sobie jednak zacząć od cytatu ze słynnej piosenki Salonu Niezależnych z 1972 roku: "W telewizji pokazali / wczoraj kości chudych dzieci / zastrzelonych pod Nairobi, / pokazali świeże groby. / Świeże groby zawsze wzruszą / niezależnie, gdzie kopane. / Jak porosną, wyjdzie na jaw / kto szczuł i co było grane."

To właśnie dzieje się w tej chwili w umysłach Polaków - świeże groby nie tylko wzruszyły, ale wywróciły te umysły do góry nogami. Ludzie, którzy dotychczas wydawali się prezentować w debacie publicznej jakieś rozumne stanowisko, nagle ten rozum stracili, całkowicie wyparty emocjami (dwóch takich cytowałem w poprzedniej notce na temat wojny - jednego z lewicy, drugiego raczej bliższego poglądom konserwatywno-prawicowym); tymczasem głosem rozsądku niespodziewanie (dla mnie przynajmniej) okazuje się prawicowy publicysta Łukasz Warzecha, który dał się ostatnio poznać głównie z kwestionowania pandemii COVID i popierania różnego rodzaju "wolnomyślicieli" (a mówiąc wprost: zjebów), którzy wszem i wobec chwalili się świadomym ignorowaniem pandemicznych środków bezpieczeństwa. To on jako jeden z niewielu prowadzi uporczywą walkę (głównie na Twitterze) z emocjonalnie uniesionymi "gorącymi głowami", które w swoim uniesieniu tracą z oczu jakąkolwiek refleksję - w co najmniej kilku sprawach takiej refleksji wymagających, a o których poniżej. Kiedy za kilka (a może kilkanaście?) lat "groby porosną", refleksja nad tymi tematami - myślę - będzie niezbędnym elementem, aby dojść do tego, "kto szczuł i co było grane". Lepiej zastanowić się nad tym już teraz zamiast dać się ponosić emocjom, aby nie być - jak to zwykle Polak - mądrym po szkodzie.

Kolejność przypadkowa i niekoniecznie odzwierciedlająca w jakikolwiek sposób stopień ważności tych spraw.

  1. "Gorące głowy" zrównują Putina ze zbrodniarzami w rodzaju Hitlera (idiotyczna zbitka słowna "Putler", która rozpanoszyła się w internetowych dyskusjach) i/lub określają go jako szaleńca. Co za tym idzie - twierdzą, jakoby zabicie Putina (i tylko zabicie Putina) miało położyć kres wojnie.
    Po pierwsze, przy całym zbrodniczym charakterze tej wojny (jak każdej wojny napastniczej, Putin nie jest tu ani szczególnie gorszy, ani szczególnie lepszy od innych przywódców państw, którzy wszczynali wojny w okresie po II wojnie światowej - w tym także USA), Putinowi do Hitlera daleko. Wojna na Ukrainie pochłonęła jak dotąd ofiary liczone w tysiącach - w przypadku osób cywilnych jest to kilka tysięcy, w przypadku żołnierzy kilkanaście. Z liczbą ofiar Hitlera trudno to nawet jakkolwiek porównywać. Rosjanie, mimo że ostrzeliwują cywilne budynki na Ukrainie, nie dokonują ludobójstwa i nie prowadzą planowej eksterminacji ludności ukraińskiej; nigdy nie mieli takiego zamiaru. Gdzie tu analogia do Hitlera?
    Po drugie, totalną naiwnością jest myślenie, że za wojnę odpowiada sam Putin i że jego śmierć magicznie spowodowałaby jej zakończenie. Choć Rosja nie jest krajem demokratycznym, to nawet w krajach niedemokratycznych zawsze istnieje pewna "grupa trzymająca władzę", będąca zapleczem prezydenta, króla, czy jakkolwiek inaczej nazywa się stanowisko człowieka formalnie stojącego na czele państwa. Nie sprawuje on władzy sam. Ta "grupa trzymająca władzę" musiała o planach agresji na Ukrainę wiedzieć i je zaakceptować, co oznacza, że nawet w razie śmierci Putina będzie tę agresję kontynuować - o ile uzna to za będące w jej interesie. Jeżeli uzna, że dalsza wojna nie jest w jej interesie - wtedy jej zaprzestanie, być może faktycznie przy tej okazji poświęcając Putina jako "kozła ofiarnego". Ale o ile wycofanie się Rosji z wojny faktycznie może spowodować koniec Putina, to koniec Putina absolutnie nie spowoduje wycofania się Rosji z wojny - w tę stronę to nie działa.
  2. "Gorące głowy" są tak gorące, że najchętniej wciągnęłyby Polskę do wojny z Rosją. Niemalże od początku tzw. "wolnej Polski" byliśmy karmieni antyrosyjską propagandą. Wszystkie siły politycznie zgodnie przedstawiały Rosję jako samo zło, jako państwo, które tylko czyha aby już, za chwilę, na nas napaść. Teraz, kiedy Rosja napadła na Ukrainę, oczywiście wszyscy ci, którzy tak twierdzili, triumfują, że ostrzegali i mieli rację. W istocie jednak mam wrażenie, że wojna z Rosją była ich marzeniem - do którego się oczywiście wprost nie przyznawali, ale po to właśnie było całe to gadanie o zagrożeniu ze strony Rosji: aby uzasadnić nienawiść do tego państwa i przyszłą wojnę. Którą niekoniecznie musiałaby zacząć Rosja...
    Ta propaganda sączona konsekwentnie, jak w pamiętnej scenie z filmu "Święta góra", do której się tutaj już dwukrotnie odwoływałem, przyniosła teraz owoce. Marzenie o wojnie z Rosją się zrealizowało. Na razie zastępczo, rękami (i krwią) Ukraińców; ale wyraźnie widać, że ogromna liczba Polaków utożsamia się z Ukraińcami, ale nie we współczuciu w ich cierpieniu, lecz w chęci "dokopania" Rosjanom: wreszcie mają ku temu okazję. Aż więc się palą do tego, żeby Polskę wciągnąć do aktywnego udziału w tej wojnie.
    O ile taka postawa w przypadku zwykłych obywateli może tylko irytować, to w przypadku przedstawicieli rządu jest karygodna i powinna być traktowana jako zdrada - działanie na szkodę własnego państwa i jego obywateli. A niestety widać (i potwierdzają to niektórzy komentatorzy polityczni), że w polskich władzach ścierają się dwie frakcje - frakcja rozsądnych, którzy kierują się powszechnie znaną zasadą, że do wojny należy wchodzić jako ostatni; należy unikać angażowania się w nią tak długo, jak to jest możliwe - i frakcja "romantyków", czy też "idealistów" (jak ich określa wspomniany Łukasz Warzecha), którzy kierując się bardziej dobrem Ukraińców niż Polaków, pobiegłaby, nie oglądając się na nic, walczyć z przebrzydłym Ruskim...
    A raczej nie pobiegłaby, tylko nas by pogoniła - bo przecież inicjatorzy wszelkiego rodzaju wojen nigdy na nich sami nie walczą. Na takiej wojnie zginęłyby tylko tysiące zwykłych Polaków, Polska byłaby atakowana przez wojska rosyjskie podobnie jak teraz jest Ukraina, a rząd pławiłby się w blasku martyrologicznej chwały, którą Polacy tak kochają. Jak to mówił lord Farquad ze "Shreka"? "Wielu z was zginie, ale jest to poświęcenie, na które jestem gotów"? Warto o tym pamiętać... Na razie póki co w Polsce nie ma wojny; wojna jest na Ukrainie. I - choć "emocjonalnie wzmożonym" może się wydawać, że brzmi to okrutnie - powinniśmy robić wszystko, aby ten stan braku wojny w Polsce utrzymać. Nie oznacza to bynajmniej braku współczucia dla Ukraińców, ale współczucie nie oznacza, że jeżeli ty umierasz, to i ja pójdę na śmierć w imię mojego współczucia dla ciebie. To, że Ukraińcy giną i cierpią, jest straszne, ale czy jeżeli dołożymy do tego jeszcze cierpienie Polaków, to w czymś to pomoże?
    Na razie te próby wciągnięcia Polski do wojny odbywają się pod przykrywką apeli o zaangażowanie się w wojnę NATO (czyli w domyśle głównie USA) - być może "wojenna" frakcja w rządzie zachowała jednak resztki rozsądku i zdaje sobie sprawę z mizerii naszej armii i z tego, że nie mamy żadnych sił zdolnych sensownie się przeciwstawić Rosji. Ale nawet zakładając, że NATO (czyli USA) wkroczyłoby na Ukrainę, to przecież obiektem kontrataku Rosji byłoby terytorium Polski, która też jest krajem NATO - to nas bezpośrednio dotknęłaby ta wojna! Tak jak niedawno Ukraińcy, być może teraz my (wraz z milionami Ukraińców, którzy do nas uciekli) musielibyśmy uciekać przed wojną do innych krajów...
    Do zaangażowania NATO w wojnę konsekwentnie wzywa prezydent Zełenski, i jego działanie jest zupełnie zrozumiałe: w interesie Ukrainy jest, aby wciągnąć NATO w tę wojnę, bo pozwoliłoby to szybko rozstrzygnąć wojnę na korzyść Ukrainy. W interesie Polski natomiast jest, aby nie dać się w nią wciągnąć, bo w razie, gdyby tak się stało, to zanim wojna zostanie rozstrzygnięta, to nasze terytorium stanie się terenem działań wojennych, nasze miasta będą ostrzeliwane i Polacy będą ginąć. Niestety, interesy Ukrainy i Polski nie są w tym przypadku tożsame i trzeba to zrozumieć. Nie jest prawdą popularna ostatnio teza, że "Ukraińcy walczą także za nas" (tzn. w pewnym sensie jest prawdą, jeżeli jako motyw "naszej" walki wziąć pod uwagę chęć "dokopania" Rosji, o czym pisałem powyżej - ale tylko w tym sensie). Choć przez pewien okres historii Polska częściowo była pod panowaniem Rosji, to nigdy dla Rosji nie stanowiła części "russkowo mira". Zakładając więc - co wszyscy obecnie twierdzą, choć ja wcale nie jestem pewien, że akurat takie są motywacje Rosji - że Rosja chce odtworzyć imperialną potęgę i odzyskać terytoria, które uważa za historycznie swoje, nie ma ona żadnych powodów do atakowania Polski. Co ciekawe, Putin w swoich wystąpieniach dość jawnie mówił o tym, podbiciem jakich krajów jest zainteresowana Rosja. Listę tę powtórzył także ostatnio jeden z prawosławnych rosyjskich duchownych w swoim słynnym militarystycznym kazaniu, które obiegło Internet. Polski tam nie było, choć były np. kraje bałtyckie. Oczywiście można powiedzieć, że Putin to kłamca i nie można mu wierzyć - ale tak się jakoś składa, że w praktyce realizuje dokładnie te cele, które zapowiadał w swoich wystąpieniach.
    Owszem, Rosja może traktować Polskę jako wroga - i zapewne nawet ją tak traktuje. Ale nawet wroga nie atakuje się bez powodu. Rosja może zaatakować, jeżeli Polska będzie forsować jakieś działania, które Rosja odbierze jako zagrożenie dla siebie. Chociażby takie, jak ostatnia "wyprawa kijowska" i słowa Jarosława Kaczyńskiego o "misji pokojowej" na Ukrainie, która de facto byłaby niczym innym, jak interwencją zbrojną NATO. Jeżeli Polska faktycznie chciałaby podobne scenariusze realizować, Rosja jak najbardziej może uderzyć na Polskę. W przeciwnym wypadku raczej nie ma co się tego obawiać. Co prawda polskie media ostatnio namiętnie publikują wyniki pewnego sondażu, zgodnie z którym rzekomo 75,5% Rosjan uważa, że następnym krajem po Ukrainie, na który Rosja powinna napaść, powinna być Polska, tyle tylko, że jak się okazuje... jest to półprawda. Po pierwsze, jeśli popatrzeć na oryginalne wyniki sondażu, jest to 75,5% tych, którzy w ogóle odpowiedzieli na to konkretne pytanie w ankiecie, a nie ogółu ankietowanych - w stosunku do ogółu ankietowanych ten odsetek wynosi 48,6%. To dalej niebezpiecznie dużo, ale trzeba wziąć pod uwagę także i to, że w ogóle za kontynuowaniem agresji na inne kraje opowiedziało się 40,6% ankietowanych, a kolejne 46% nie ma w tej sprawie zdania. Po drugie - jest to badanie przeprowadzone przez Ukraińców, co - nie ma co ukrywać - w obecnej sytuacji na pewno może budzić wątpliwości co do jego obiektywności i rzetelności. Poza tym - jak zaznaczają specjaliści w tych sprawach - przeprowadzanie badań opinii publicznej w krajach autorytarnych w ogóle jest średnio wiarygodne, ponieważ ankietowana osoba nigdy nie może mieć pewności, czy rozmawia z prawdziwym ankieterem, czy z działającym pod przykrywką ankietera agentem służb bezpieczeństwa, w związku z tym odpowiada w sposób, który uważa za bezpieczny dla siebie. Po trzecie zaś - kto w Rosji przejmowałby się głosem opinii publicznej? Władze Rosji zrobią to, co same uznają, a nie to, co uważają obywatele (o czym więcej będzie w jednym z kolejnych punktów).
    NATO na szczęście konsekwentnie odmawia, rozsądnie stojąc na stanowisku, że nie można dopuścić do eskalacji i przeistoczenia się tej wojny w konflikt NATO-Rosja. Po ostatnich działaniach PR-owych ze strony naszego rządu (chociażby pełne patetycznych sloganów wypowiedzi, jakie padły ze strony czynników rządowych w mediach przy okazji "wyprawy kijowskiej") nie jestem jednak taki pewny, czy "gorące głowy" w naszym rządzie w sytuacji konsekwentnej odmowy ze strony NATO nie będą chciały podjąć jakichś ryzykownych działań na własną rękę. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić ewentualnych konsekwencji...
  3. "Gorące głowy" są fanatycznie wręcz antyrosyjskie. Jak już wspominałem w poprzednim punkcie, od początku "wolnej Polski" karmiono nas propagandą, jakim to zagrożeniem jest dla nas Rosja. Propaganda ta nie służyła jednak temu, aby np. działać na rzecz zwiększenia zdolności obronnych naszego kraju, potencjału polskiej armii itd., nie mówiąc już o normalizacji stosunków z Rosją, by zmniejszyć potencjalne zagrożenie. Miała służyć jedynie wzbudzaniu nienawiści do Rosji. Do dziś pamiętam "Gazecie Wyborczej" - i nie wybaczę - jak to przy okazji sporu o budowę amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce zawzięcie nawoływała za jej budowaniem, ponieważ jej niezbudowanie miałoby być korzystne dla Rosji. To, że byłoby korzystne również dla Polski - bo zbudowanie tarczy w Polsce de facto wystawiałoby Polskę na rosyjski atak i mogłoby dać pretekst do takiego ataku - nie było istotne. Istotne było, aby "dokopać" Rosji. A to tylko jeden z przykładów.
    Przy okazji wojny ta antyrosyjskość sięgnęła zenitu. Wszystko, co choćby odlegle związane z Rosją, zostało potępione. Odwołuje się koncerty rosyjskiej muzyki (przy czym chodzi o utwory twórców sprzed wielu lat, jak np. Piotr Czajkowski, albo pozostających w wyraźnej opozycji do ówczesnych władz, jak np. Bułat Okudżawa), pierogi ruskie (których nazwa wcale nie pochodzi od Rosji, a od Rusi Czerwonej, czyli de facto obecnej Ukrainy) przemianowano na ukraińskie. Odwołano też koncerty w Polsce wybitnego i bardzo tu lubianego czeskiego pieśniarza Jaromira Nohavicy, ponieważ... nie zwrócił medalu, który jakiś czas temu otrzymał od Putina za... propagowanie twórczości wspomnianego Okudżawy! Sfanatyzowani osobnicy komentujący w Internecie tę informację deklarują, jak to od teraz cała ich miłość do Nohavicy się skończyła i już nigdy nie będą go słuchać. W Krakowie organizatorzy odbywającego się w tym mieście corocznego biegu wykluczyli z udziału Rosjan i Białorusinów - w tym także (a może przede wszystkim) takich, którzy od lat mieszkają w Polsce i uciekli tu właśnie przed prześladowaniami przez władze swoich krajów. Potem wycofali się ze swojej decyzji, zezwalając jednak Rosjanom i Białorusinom na start, co ściągnęło na nich falę społecznego hejtu i nazywanie tej (zmienionej) decyzji przez media "skandalem". Inni antyputinowscy czy antyłukaszenkowscy Rosjanie i Białorusini, którzy lata temu wyemigrowali do Polski i np. prowadzą tu biznesy, stają się obiektem nienawiści, której najłagodniejszym przejawem są telefony każące im "wypierdalać do swojego kraju". Tylko dlatego, że są Rosjanami czy Białorusinami. Wszystko to oczywiście zyskuje ogromny poklask i uznanie w internetowych komentarzach. Kto zaś nie jest fanatycznie antyrosyjski, kto wyraża jakiekolwiek wątpliwości (tak jak chociażby ja w tym tekście), ten wyzywany jest od "ruskich onuc". Zwróćmy uwagę, że podobnie jak jeszcze do niedawna miarą "patriotyzmu" w Polsce było nie tyle dbanie o interesy Polski, lecz antyrosyjskość - o czym pisałem powyżej - tak teraz miarą "moralności" w aspekcie wsparcia dla Ukrainy jest nie tyle faktyczne wspieranie Ukraińców, co również właśnie antyrosyjskość - jeśli wspierasz Ukrainę, to musisz "jebać Ruskich".
    Firmy takie jak Decathlon czy Leroy Merlin, które zdecydowały się nie wycofać z Rosji i dalej robić tam biznes, są wpisywane na jakieś "listy hańby", ich logotypy są przerabiane na nazwy będące aluzjami do nazizmu. W Internecie roi się od wpisów osób chwalących się, że bojkotują te firmy i nie robią w nich zakupów. Ciekawy jestem, czy te osoby równie chętnie bojkotują produkty chińskie - a Chińczycy, w przeciwieństwie do Rosjan na Ukrainie, dokonują (a właściwie już prawie dokonali) faktycznej eksterminacji Tybetańczyków, których kraj zaanektowali w 1950 roku, a obecnie dokonują ludobójstwa Ujgurów, jednej z mniejszości narodowych zamieszkujących terytorium Chin. Ciekawy jestem, czy równie chętnie bojkotują paliwa koncernów takich jak Shell, który ma na sumieniu wspieranie III Rzeszy i podsycanie krwawych wojen na Bliskim Wschodzie. Czy równie chętnie bojkotują Ikeę, której założyciel był faszystą. Ale nie, to Rosja dokonuje największych zbrodni, Rosja jest diabłem, uosobieniem zła i Rosję cały "wolny świat" powinien bojkotować. No to skoro tak, to czy chociażby zwolennicy tego bojkotu wyłączą u siebie w domu gaz (który w Polsce jak dotąd w 60% pochodzi z Rosji, choć do końca roku Polska zamierza się od rosyjskiego gazu uniezależnić) i prąd (węgiel spalany przez elektrownie też jest w dużej części rosyjski), i będą siedzieć przy świeczkach i jeść zimne i surowe jedzenie w imię "dokopania" Putinowi? Oczywiście w Internecie się tym pochwalić nie będą mogli, bo i jak przy braku prądu? Więc chociaż twierdzą na swoich facebookowych profilach, że "walka z Rosją wymaga poświęceń, i jestem na nie gotowy", to na sugestię, aby w takim razie wyłączyli sobie w domu prąd, oczywiście tego nie robią, tylko blokują cię na Facebooku, żebyś nie przeszkadzał im w samouwielbieniu...
    Wielkie kapitalistyczne firmy same w sobie są tworami zbrodniczymi, budującymi bardzo często swoje bogactwo i pozycję rynkową na ludzkiej krzywdzie, cierpieniu i nierzadko krwi - nawet jeżeli nie współpracują z Rosją. Prawie każda z nich ma coś "za uszami", ale kupujemy od nich, bo musimy - bez ich produktów często nie moglibyśmy żyć. Los tzw. zwykłego człowieka, gdziekolwiek na świecie, jest w istocie pod względem moralnym tragiczny, jeżeli chcielibyśmy być zawsze tylko i wyłącznie po stronie "dobra" i w żaden sposób nie wspierać naszym życiem żadnego "zła". Miło jest obnosić się z moralnym słusznizmem - że ja jestem po stronie tych "dobrych" i nie chcę mieć nic wspólnego z tymi "złymi" - ale to po prostu tak nie działa i świat jest nieco bardziej skomplikowany. Jeżeli naprawdę chcielibyśmy w swoim życiu nie mieć absolutnie nic wspólnego z nikim "złym", to pozostałoby jedynie od razu popełnić samobójstwo. A i w tym przypadku nie mielibyśmy pewności, czy nasz ostatni zakup w życiu, zakup narzędzia, które posłużyłoby nam do odebrania sobie tegoż życia, nie zasiliłby kasy jakiegoś "złego" (a w przypadku, gdyby tym narzędziem była broń palna, to w zasadzie zasilenie kasy kogoś "złego" byłoby pewne, bo kto jak kto, ale producenci broni niewiniątkami na pewno nie są).
    Nie wiem też, na jakiej podstawie prawnej (o ile w ogóle na jakiejś) - bo nikt tego jakoś szczególnie nie ogłaszał, chociaż jest to faktem - polscy operatorzy internetowi blokują dostęp do rosyjskich stron. O ile kojarzę, nie uchwalono w Polsce ustawy zezwalającej na wprowadzenie cenzury prewencyjnej - musiałaby to zresztą być ustawa zmieniająca konstytucję, bo zakaz takiej cenzury jest właśnie w konstytucji zapisany. O ile cenzura stron hazardowych, wprowadzona jakiś czas temu przez PiS, da się od biedy i na siłę uzasadnić tym, że blokowane strony są niezgodne z polskim prawem, to w tym przypadku mamy do czynienia z ewidentną cenzurą o charakterze politycznym. Gdzie są ci wszyscy, którzy krzyczeli "KON-STY-TUC-JA"? Ale najwyraźniej nikomu to nie przeszkadza, i jakoś nikomu nie przyjdzie do głowy, że możliwość obejrzenia czy przeczytania, w jaki sposób przedstawia wydarzenia rosyjska propaganda, mogłaby być wręcz pożyteczna. Bo na razie jesteśmy skazani tylko na jednostronny obraz propagandy ukraińskiej - a w zasadzie nawet nie tyle samej propagandy ukraińskiej, co pro-ukraińskiej propagandy polskiej - która tworzy mylne wrażenie że Ukraińcy już, już, prawie wygrywają tę wojnę - klęska znienawidzonego Putina jest o włos. Oczywiście Rosjanie przedstawialiby to na swoją korzyść, ale porównując informacje jednej i drugiej strony, może dałoby się co nieco wywnioskować na temat faktycznego przebiegu wojny. Ale, jak napisałem, nikogo wydaje się to nie interesować. Lepiej rozpowszechniać memy z "russkij wojennyj korabl, idi nachuj". To wszystko przypomina naprawdę jakiś dom wariatów ogarniętych amokiem.
  4. W nawiązaniu do powyższego można zauważyć, że idealnym rezultatem wojny, którego chciałyby "gorące głowy" jest totalne zmiażdżenie i zniszczenie Rosji. Rosji - to znaczy także Rosjan, którzy w patrzeniu "gorących głów" zostali odczłowieczeni. Rosjanie to już nie są ludzie podobni jak my, to są jakieś półdzikie stwory, "kacapy", "orkowie", wszyscy bez wyjątku zasługują na śmierć. Sankcje gospodarcze mają ich doprowadzić do tego, żeby musieli żreć gruz i się zagłodzili. Bo podobno wtedy się zbuntują, obalą Putina i wymuszą na swoich władzach zakończenie tej wojny.
    Zacznijmy od tego ostatniego. Jak twierdzi były polski szpieg, a obecnie popularny autor powieści sensacyjnych, występujący pod pseudonimem Vincent Severski, Rosja jest - jedyną na świecie - specjokracją, czyli państwem, w którym władzę faktycznie sprawują służby specjalne. Kto jak kto, ale służby specjalne przejmują się buntami i niezadowoleniem zwykłych ludzi tylko w jednym aspekcie - jak najskuteczniej można je stłumić. Służby specjalne - każdego kraju - mają bardzo specyficzne patrzenie na świat i obywatele - czy to własnego kraju, czy innych - nie są dla nich nigdy żadnym podmiotem, nie mają głosu ani żadnych praw; są tylko rekwizytami w grze politycznej. Nikt w Rosji nie będzie się przejmował głosem obywateli. Popatrzmy choćby na fakt, że w Rosji karze się obecnie 15 latami więzienia za samo stwierdzenie faktu, że Rosja toczy wojnę (w oficjalnym rosyjskim przekazie jest to "operacja specjalna" i nie wolno tego nazywać inaczej), a policja aresztuje nawet osoby trzymające na ulicy kartkę z napisem "dwa słowa" ("dwa słowa" mają oznaczać "nie wojnie" - to coś podobnego jak nasze "osiem gwiazdek", tylko że za nie raczej się nie aresztuje), a nawet wręcz pustą! Wojna skończy się - tak jak pisałem w pierwszym punkcie - kiedy uzna to klika rządząca na Kremlu. Żaden głos społeczeństwa nie jest w stanie tu nic zmienić. Nie w Rosji.
    Twierdzi się też, że zwykli Rosjanie są współwinni tej wojny, bo popierają Putina. Po pierwsze - biorąc pod uwagę to, co napisałem powyżej - czasami nie mają wyjścia; nie mogą go nie popierać, jeśli nie chcą skończyć w kolonii karnej. Po drugie - popatrzmy na przeciętnego Polaka, który nie interesuje się zawiłościami polityki (bo i nie ma na to czasu po wielu godzinach pracy i przy obowiązkach domowych, woli obejrzeć sobie film lub mecz), a popiera tę partię, pod której rządami żyje/żyło mu się lepiej. Mamy mieć do niego o to pretensje? Dlaczego zatem mamy pretensje do zwykłego Rosjanina, któremu przeważnie pod rządami Putina poziom życia poprawił się w stosunku do tego, jak żył poprzednio, a polityką się nie interesuje, podobnie jak przeciętny Polak? (nie, krzyczenie "PiS zły" lub "PO złe" to nie jest interesowanie się polityką).
    Sankcje gospodarcze - jako element wojny w jej pozamilitarnym wymiarze - oczywiście uderzają w ludność cywilną i chyba musimy się z tym pogodzić. Ale nie oznacza to, że mamy się z tego dziko cieszyć, dehumanizować zwykłych Rosjan i życzyć im wszystkiego najgorszego. "I hope the Russians love their children too" - śpiewał kiedyś Sting, i zaśpiewał to niedawno ponownie, właśnie aby wyrazić w ten sposób wsparcie dla Ukrainy (!). Jego też będziecie bojkotować?
    No i wreszcie ta absurdalna mrzonka, jaką jest zniszczenie Rosji. To nie wymaga chyba komentarza - ktoś naprawdę jest na tyle naiwny, że myśli, że jest to możliwe? Nawet jeżeli nie chodzi o zniszczenie w sensie "wymazania" państwa z mapy - tak jak Polski w czasie rozbiorów - a o zniszczenie w sensie upadku gospodarczego, doprowadzenia do "bankructwa" państwa i "rzucenia Rosji na kolana" - to czy ktokolwiek zadawał sobie pytanie, jak właściwie ma wyglądać świat z taką "upadłą" i "rzuconą na kolana" Rosją? Jest wiele powodów do obaw, że może być zdecydowanie gorszy niż z Rosją, jaką znamy obecnie...
  5. To w zasadzie przy innych rzeczach drobiazg, ale od momentu rozpoczęcia tej inwazji rozpowszechniła się idiotyczna maniera mówienia i pisania "w Ukrainie" zamiast "na Ukrainie". Stosowanie tego rusycyzmu (tak, sformułowanie "w Ukrainie" jest z punktu widzenia języka polskiego rusycyzmem!) wydaje się być szczególnie popularne w środowiskach tzw. "lib-leftowych", czyli tych, dla których przed wybuchem wojny głównym przedmiotem trosk było używanie dziwacznych, przeczących zasadom polskiego słowotwórstwa żeńskich form w rodzaju "ministra" czy "doktora" (!!!), przykładanie wagi do stosowania właściwych "zaimków", aby nie "misgenderować" osób (bo nie ma mężczyzn i kobiet, są tylko "osoby") i zamiłowanie do natrętnego stosowania pleonazmów w rodzaju "Polki i Polacy", "Ukraińcy i Ukrainki" czy "uchodźcy i uchodźczynie" (są to pleonazmy, czyli tzw. "masło maślane", ponieważ zgodnie z zasadami języka polskiego rzeczownik w rodzaju męskoosobowym - taki jak np. "Polacy" - obejmuje zarówno mężczyzn, jak i kobiety, więc dodawanie "Polki" jest zupełnie zbyteczne) - aczkolwiek rozpowszechnia się również wśród innych grup społecznych (niestety, "podłapał" tę manierę także niezwykle ceniony przeze mnie, autentycznie lewicowy aktywista Jan Śpiewak, co mnie wybitnie smuci). Rzekomym uzasadnieniem mówienia "w Ukrainie" ma być to, że używanie przyimka "w" zamiast "na" ma być uznaniem i podkreśleniem faktu, że Ukraina jest niepodległym państwem. A figę z makiem! Węgry, Słowacja czy Łotwa też są niepodległymi państwami, a jednak ciągle mówiliśmy i mówimy, że ktoś był NA Węgrzech, NA Słowacji czy NA Łotwie - a nie "w". Użycie przyimka "w" lub "na" nie ma nic wspólnego ze statusem niepodległości danego państwa. Taki jest po prostu tzw. uzus językowy, że z nazwami pewnych państw używamy przyimka "na", co jest wyjątkiem od generalnie funkcjonującej zasady używania "w". Nie dajmy się zwariować. Obecna wojna toczy się NA Ukrainie. Nie "W Ukrainie".
  6. Problem chyba największy. Powszechne "pospolite ruszenie" ludzi, którzy rzucili się w sposób zupełnie spontaniczny (i - co warto podkreślić - z konieczności, przy braku organizacji chaotyczny) do pomagania przybywającym do Polski ukraińskim uchodźcom, przy jednoczesnej ogromnej bierności w tej kwestii ze strony państwa. Państwo nie organizuje tej pomocy w żaden sposób (dochodzą jakieś słuchy, że teraz, po trzech tygodniach przybywania uchodźców do Polski, zaczyna wreszcie powoli coś robić, ale dopiero zobaczymy, co to będzie), cały ciężar zaopiekowania się gigantyczną ilością migrantów - nieporównywalną z tym, czego doświadczyły np. o wiele bogatsze i lepiej zorganizowane od nas państwa europejskie podczas kryzysu migracyjnego w 2015 r. - spadł na działających na własną rękę wolontariuszy. Co więcej, nikt zdaje się nie widzieć w tej sytuacji niczego nienormalnego! Przedstawiciele polskich władz przedstawiają jako sukces fakt, że "w Polsce nie ma obozów dla uchodźców, bo wszystkich przyjmujemy w naszych domach" (co notabene nie jest prawdą - obozy powstają, bo są konieczne przy takiej skali migracji, choć oficjalnie się tak nie nazywają), choć tak naprawdę jest to dowodem porażki państwa, a nie żadnego sukcesu; przeciążeni pracą ponad siły wolontariusze jakoś ani myślą dopytywać "a gdzie w tym wszystkim jest państwo?", a emocjonalnie uniesiona liberalna klasa średnia, ta wychowana na Owsiaku z jego czerwonymi serduszkami (bo to w większości oni przyjmują uchodźców do swoich domów) daje upust swoim emocjom na twitterach i facebookach, przeżywając w zwielokrotnionej skali to samo, co przy akcji WOŚP - jacy to jesteśmy zajebiści, że pomagamy.
    Oczywiście chwała im, że pomagają; to naprawdę gigantyczny wysiłek i autentyczny akt dobra wobec ludzi, którym życie nagle się zawaliło. Nie można jednak tracić z oczu faktu, że "zwykły Kowalski" zazwyczaj nie ma zasobów, aby przyjąć do siebie uchodźców, a człowiek pracujący od rana do wieczora za marne pieniądze, za które ledwo może utrzymać siebie i swoją rodzinę, nie znajdzie czasu, aby zaangażować się w działania wolontaryjne - bo jemu samemu życie się zawali. Na "pospolitym ruszeniu" wolontariuszy sprawnej strategii pomagania takiej liczbie uchodźców zbudować się nie da; tu wymagane jest działanie państwa.
    Jak to powinno wyglądać? Rosyjska inwazja na Ukrainę nie była przecież zaskoczeniem. Wojska były gromadzone przez Rosję przy granicy ukraińskiej co najmniej od dwóch miesięcy - od takiego czasu było to widoczne dla mnie, zwykłego człowieka czytającego wiadomości w Internecie. Dla specjalistów, a już na pewno dla państwa, dysponującego niejawnymi informacjami wywiadowczymi, niedostępnymi dla zwykłego obywatela, musiało to być widoczne jeszcze wcześniej. Jasna była zatem ewentualność wybuchu wojny - a skoro może być wojna na Ukrainie, to tłum uchodźców na polskiej granicy będzie jej oczywistą konsekwencją. Państwo powinno przygotować się na sytuację kryzysową, nawet gdyby miała ona ostatecznie nie nastąpić.
    Trzeba więc było opracować wcześniej plan. Zrobić inwentaryzację obiektów należących do państwa i samorządów, które można byłoby przeznaczyć na miejsca zakwaterowania dla uchodźców (takich jak np. te, które adaptuje się teraz: hale sportowe, opuszczone centra handlowe - jak w Krakowie, wszelkie należące do gmin pustostany itp.) - ale nie w tak nieudolny i niezdecydowany sposób, w jaki próbowano to zrobić bodajże tydzień przed inwazją (o wiele za późno). Uwzględnić bazę noclegową hoteli i pensjonatów. I policzyć: jesteśmy w stanie w sumie w Polsce przyjąć tylu a tylu uchodźców; tylu w miejscowości X, tylu w Y, tylu w Z. Na wypadek, gdyby liczba uchodźców przekroczyła wyliczone możliwości, z góry uzgodnić kwestię przyjęcia "nadmiarowych" z innymi państwami. I czekać. W momencie, gdy wybuchła wojna, na granicy na uchodźców powinien już czekać zorganizowany transport do wyznaczonych miejsc, zgodnie z ustalonym planem - tylu do X, tylu do Y, tylu do Z. Oczywiście tych spośród przybywających, którzy mieli np. znajomych czy rodzinę w Polsce i udawali się do nich, można było pozostawić samym sobie, bo było wiadomo, że ktoś się nimi zajmie; ale ci wszyscy, którzy obecnie koczują na dworcach, nie wiedząc, dokąd właściwie mają pójść, powinni być od początku rozlokowywani do z góry zaplanowanych miejsc.
    Do takich sytuacji, że na granicę w sposób chaotyczny docierają naprędce zorganizowane grupy prywatnych samochodów i w równie chaotyczny sposób rozwożą ich do domów udostępnionych przez równie naprędce zgłaszające się osoby, nie powinno - według mnie - w ogóle dochodzić! Oczywiście udział wolontariuszy w transporcie uchodźców, ich zakwaterowaniu i całości opieki nad nimi byłby rzecz jasna nadal niezbędny; państwo nie ma tylu ludzi, aby się tym zajęli. Ale państwo powinno organizować i koordynować ich działania. Zgodnie z planem. Bez planu mamy teraz to, co mamy: dworce w kilku największych polskich miastach zatłoczone koczującymi ludźmi, z którymi nikt nie wie, co zrobić; możliwości ich zakwaterowania w tych miastach już dawno się skończyły, a oni sami bardzo często odmawiają - z lęku, z braku informacji, z niewiedzy na temat życia w kraju, w którym się znaleźli - zakwaterowania w innych, mniejszych miejscowościach. Tymczasem Polska prowincjonalna w znakomitej większości żyje tak, jak żyła przed rozpoczęciem wojny i uchodźców widuje tylko w telewizji.
    Mamy tu do czynienia z klasycznym efektem braku organizacji i braku przepływu informacji: w pewnych miejscach są niewykorzystane zasoby, które się "marnują" (możliwości zakwaterowania i pomocy - bo wszak samo zakwaterowanie nie wystarczy - na prowincji); tymczasem w innych miejscach występuje tychże zasobów dramatyczny niedobór i brak możliwości zaspokojenia potrzeb (sytuacja w dużych miastach). Nawiasem mówiąc, właśnie dokładnie tak działa uwielbiany przez większość (?) Polaków "wolny rynek" i takie są efekty jego działania, jeżeli popatrzeć w szerszej skali społecznej. W kwestii zaopiekowania się uchodźcami przybywającymi do Polski przeżywamy przecież właśnie sytuację z idealnej korwinistycznej wizji "wolnego rynku", w której obywatele robią wszystko sami - indywidualnie, jako firmy lub organizacje pozarządowe - a państwo w nic nie ingeruje. Już widać, że nie wyszło. Nie oszukujmy się i nie popadajmy w samozachwyt, że jesteśmy tak niezwykli, tak wyjątkowi i tak wspaniale sobie poradziliśmy. Nie. Włożyliśmy - jako ludzie - masę pracy i wysiłku, ale nie wyszło. Bo bez organizacji wyjść nie mogło.
    Ludzie jeszcze mają energię do pomagania. Ale jeszcze trochę i się ona wyczerpie. Nikt w nieskończoność nie będzie gościł uchodźców w swoim domu, pomagał im i się nimi opiekował. Nikt w nieskończoność nie będzie stał na dworcu i rozdawał im gorących posiłków. Wtedy państwo będzie musiało się nimi zająć, jeżeli nie chcemy, aby Polskę spotkała katastrofa humanitarna. Czy ma na to jakiś plan? Na razie - niestety - go nie widać... :(
  7. Z powyższego za chwilę wyniknie kolejny problem. Kiedy wypali się zapał do pomagania - a prędzej czy później się wypali - nieuchronnie przyjdą konflikty między Polakami a Ukraińcami. Obecni uchodźcy z Ukrainy to nie emigranci, którzy przyjeżdżali do naszego kraju przez poprzednie lata w poszukiwaniu pracy. Bajki o tym, jak to Ukraińcy łatwo integrują się w polskim społeczeństwie, i jak to prawie nie ma różnic między Polakami a Ukraińcami - które teraz tak chętnie się głosi - powstały głównie na podstawie obserwacji tych właśnie imigrantów, a i tak nie są do końca prawdziwe (z własnych obserwacji mogę stwierdzić, że Ukraińcy trzymają się głównie ze sobą, w swoim środowisku i do Polaków raczej utrzymują dystans - jest to zresztą chyba normalne zachowanie każdej stosunkowo licznej mniejszości narodowej; bo w przypadku Ukraińców w Polsce chyba możemy już mówić o mniejszości narodowej).
    Kiedy z własnej woli wyjeżdża się do innego kraju w poszukiwaniu pracy, jest się bardziej skłonnym do podporządkowania się regułom tego kraju, "wtopienia" się w jego społeczeństwo i dostosowania do jego obyczajów - czyli tego wszystkiego, co nazywa się "integracją kulturową". A i tak ukraińscy pracownicy wciąż są pełni rezerwy wobec Polaków, pamiętając wyzysk, jaki tu ich spotkał. Czasy, kiedy pracodawca oświadczał pracownikowi, że jak nie godzi się na pracę za groszową stawkę, to "mam dziesięciu Ukraińców na twoje miejsce" (którzy oczywiście na taką stawkę się godzili, nie mając innego wyjścia) wcale nie należą przecież do odległej przeszłości (i lada chwila mogą wrócić, ale to już inna sprawa).
    Obecni uchodźcy to zupełnie co innego. To nie oni podjęli decyzję o wyjeździe; zostali do tego zmuszeni i w dużej części zapewne wcale tego nie chcieli. Przyniosą ze sobą pełny zakres swojej kultury i obyczajów i pełny przekrój swojego społeczeństwa. Wbrew głoszonej obecnie natrętnie tezie o "braku różnic" my i Ukraińcy jesteśmy bardzo różni pod względem kulturowym. Można to było już zauważyć, jeśli uważnie przyjrzeć się ulicom miast, do których przybyło najwięcej ukraińskich uchodźców - jak chociażby Krakowa. Na przykład po zdecydowanie innym sposobie korzystania z chodników na ulicach: Ukraińcy idą swobodnie całą ich szerokością, nie oglądając się na inne osoby, które np. chciałyby ich wyprzedzić czy wyminąć, nie zwracając też uwagi np. na nadjeżdżających rowerzystów, gdy przechodzą przez drogę rowerową. Będzie to generować konflikty natury czysto fizycznej. Można powiedzieć, że to drobiazg - ale właśnie suma nawyków dotyczących wielu takich codziennych, życiowych drobiazgów, składa się na to, co nazywamy obyczajowością czy kulturą danej grupy społecznej. Na tle właśnie różnych takich drobiazgów będzie dochodziło do konfliktów, w których będą ścierały się różne kultury. Nie oszukujmy się, że nie będzie.
    A będą i problemy bardziej konkretne. Sądząc po polityce polskiego rządu wobec uchodźców, nikt nie nastawia się na to, że wojna prędko się skończy i będą mogli wrócić na Ukrainę (to akurat zresztą jest podejście jak najbardziej rozsądne i realistyczne). Myśli się raczej pod kątem osiedlenia się ich w Polsce. Stąd przydzielanie im numerów PESEL, prawa do pomocy socjalnej i ogromne nadzieje tzw. pracodawców, że ukraińska imigracja "wypełni lukę na polskim rynku pracy". (Z tą luką to jest w ogóle dziwna sprawa - mnóstwo młodych ludzi w Polsce skarży się, że po ukończeniu szkoły czy studiów nie może znaleźć żadnej sensownej pracy, a z drugiej strony pracodawcy cały czas lamentują o braku pracowników, i jeszcze na długo przed wybuchem wojny na Ukrainie i falą uchodźców chcieli sprowadzać imigrantów z Dalekiego Wschodu, aby te braki uzupełnić. Ja wyciągam z tego taki wniosek, że potencjalni pracownicy owszem są, ale nie chcą pracować za nędzną płacę oferowaną im przez polskich tzw. "januszów biznesu" - którzy oczywiście tłumaczą się, że to wszystko wina państwa, które łupi ich wysokimi podatkami, nie pozwalającymi więcej płacić pracownikom; tyle, że zatrudniając pracowników "na czarno" - czyli bez osławionych "kosztów pracy" - płacą im jeszcze mniej; już pojawiają się oferty pracy na czarno dla Ukraińców za 5 zł na godzinę. To zadaje kłam całej ich narracji; narzekanie na państwo stało się po prostu modą wśród polskich "przedsiębiorców" i tych, którzy przemawiają w mediach w ich imieniu). Ukraińskie dzieci będą chodzić do polskich szkół i przedszkoli, ukraińscy uchodźcy będą korzystać z polskiej opieki medycznej. Te wszystkie prawa dla nich są rzecz jasna oczywiste i naturalne - tyle że szkoły, przychodnie czy szpitale nie są "z gumy". Dołączenie tysięcy ukraińskich dzieci spowoduje jeszcze większe przepełnienie klas, wydłużenie godzin nauki, obniżenie komfortu uczniów i poziomu nauczania. Dołączenie miliona albo dwóch nowych pacjentów spowoduje wydłużenie i tak już koszmarnie długich kolejek do lekarzy i zapewne jeszcze więcej "nadmiarowych zgonów" osób, które nie doczekają się pomocy medycznej na czas. Nie widać żadnych pomysłów państwa na poprawienie jakości choćby tych dwóch podstawowych sfer usług publicznych - zresztą skoro państwo polskie nic w tych kwestiach nie potrafiło poprawić przez tyle lat, to jakim cudem miałoby to zrobić teraz?
    Zaczynają już na to zwracać uwagę różni komentatorzy, z sympatiami po różnych stronach sceny politycznej - przykłady choćby tutaj i tutaj. Czekają nas w najbliższym czasie społeczne problemy, których nie da się zbyć banałem o tym, że "pomaganie wymaga poświęceń" i "musimy być gotowi znieść drobne niewygody". Chyba tylko ktoś bardzo zamożny (a zarazem odklejony od rzeczywistości) może mówić o "drobnych niewygodach" życia w Polsce, w której ogromna część społeczeństwa nie ma żadnych oszczędności i ledwo utrzymuje się z miesiąca na miesiąc. Z czego ci ludzie mają rezygnować?
    Jest też i większe niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo, że w zapale pomagania pójdziemy tak daleko, że Ukraińcom państwo będzie dawać więcej niż Polakom. To dopiero wywoła społeczne niepokoje i konflikty. A po części to już się dzieje. O ile w pełni rozumiem darmowe przejazdy pociągami, czy komunikacją miejską dla uchodźców, to nie rozumiem dlaczego np. w Krakowie wszystkie samochody z ukraińską rejestracją (także należące do tych Ukraińców, którzy mieszkają i pracują tu od dawna) dostały możliwość uzyskania bezpłatnego abonamentu na parkowanie w obowiązującej w centrum miasta strefie płatnego parkowania? Z pierwszej ręki mam też np. informację o przedszkolu, do którego kilka miesięcy temu polskie dzieci z okolicy nie mogły zostać przyjęte z braku miejsc, a teraz utworzono w nim dodatkowe miejsca, ale przeznaczone tylko dla dzieci ukraińskich - dla dzieci polskich miejsc jak nie było, tak nie ma. A ile przy tej okazji pojawi się plotek i fałszywych wiadomości rozsiewanych czy to przez rosyjskie trolle, czy też przez zwykłych ludzi mających poczucie, że Ukraińcy dostają jakieś niezasłużone przywileje, a równocześnie widzących, że "nie wypada" o tym mówić wprost - więc miejsce do wyrażenia swoich emocji odnajdą w kolportowaniu takich plotek właśnie...
    Oczywiście, znów pojawi się ze strony "emocjonalnie wzmożonych" argument, że "ci ludzie stracili wszystko". Ale przecież mamy w Polsce ludzi bezdomnych, którzy też stracili wszystko, zwykle nie ze swojej winy. Nad tymi ludźmi nikt nie pochyli się tak jak nad Ukraińcami. Ani państwo, ani ofiarne społeczeństwo nie zaoferuje im pomocy na taką skalę. Mogą mieć słuszne poczucie niesprawiedliwości, rozgoryczenia i żalu. Skoro nie stać nas na pomoc tym ludziom (bo jeżeli stać, to dlaczego im się nie pomaga?), to jak to się dzieje, że stać nas na pomoc Ukraińcom? Nie próbujmy dawać więcej, niż jesteśmy w stanie dać. To naprawdę nie ma żadnego sensu.
  8. COVID. Wraz z wybuchem wojny temat epidemii COVID praktycznie znikł z mediów. W świetle tego, jak działają kapitalistyczne media, jest to oczywiste: mają teraz nowy, znacznie "gorętszy" temat, który generuje o wiele większe zainteresowanie czytelników/widzów/słuchaczy niż epidemia, która już się ludziom znudziła i "przejadła". To nie znaczy jednak wcale, że wirus sobie dokądkolwiek poszedł. Cały czas na COVID umiera w Polsce sto kilkadziesiąt do dwustu osób dziennie. Epidemia (wraz z "nadmiarowymi" zgonami, czyli tymi osobami, które nie otrzymały pomocy w innych chorobach z powodu przeciążenia szpitali COVID-em) pochłonęła w Polsce więcej istnień, niż dotąd cała wojna na Ukrainie (nie znam ukraińskich statystyk COVID-owych, więc nie wiem, jak to wygląda tam, ale przypuszczam, że u nich również COVID zabrał więcej ofiar niż wojna).
    Fakt zniknięcia tematu wirusa z mediów stał się jednak świetną pożywką dla wszelkiego rodzaju szurów, którzy - co prawda nie tak licznie, jak przed wojną, ale jednak z zauważalnie irytującą częstotliwością - triumfalnie obwieszczają w Internecie, że jest to najlepszy dowód, że to oni od początku mieli rację, pandemia to jedna wielka medialna ściema, wirus nie jest groźniejszy niż "zwykła grypa", a osoby zmarłe na COVID wcale nie zmarły na COVID, tylko na inne choroby, a COVID wpisano im jako przyczynę śmierci, ponieważ szpitale (bądź sami lekarze - tu zdania szurów są niespójne) dostają duże pieniądze za takie kwalifikowanie zgonów.
    Tymczasem przyjmując do Polski ukraińskich uchodźców rząd zdecydował się zwolnić ich ze wszelkich restrykcji sanitarnych, dając tym samym szurom do ręki dodatkowy argument - no bo jak to, Ukraińcy się nie zarażają i nie muszą nosić maseczek, a Polacy tak?
    Oczywiście, że się zarażają i zarażają innych: już były przypadki COVID wśród wolontariuszy zajmujących się uchodźcami na dworcach, i jestem pewien, że niemało ich było i wśród samych uchodźców, tylko że wielu z nich w obecnej sytuacji zapewne nie przejmuje się zbytnio stanem swojego zdrowia, a inni nie chcą lub nie wiedzą jak zwrócić się o pomoc medyczną. To jasne, że w sytuacji napływu tysięcy uchodźców rygory sanitarne musiały być rozluźnione, ale uważam, że jednak przynajmniej należało im robić szybkie testy przesiewowe na granicy (takie jak te dostępne w aptekach, dające wynik po 15 minutach - nie są one jakieś super wiarygodne, ale zawsze to coś) i chociażby identyfikować osoby pozytywne - nawet jeśli niemożliwością było skierowanie ich na kwarantannę - oraz rozdawać im na granicy maseczki, jeżeli nie mają własnych, i podobnie jak Polakom nakazać ich noszenie. Przynajmniej na tyle państwo polskie było - moim zdaniem - stać finansowo i organizacyjnie.
    Rząd zapewne zdaje sobie sprawę, że zwolnienie Ukraińców z konieczności przestrzegania wymogów sanitarnych, przy równoczesnym zachowaniu tego obowiązku dla Polaków, może wywołać "kwasy" w społeczeństwie, w związku z czym postanowił wybrnąć z problemu w najgłupszy sposób - to znieśmy w takim razie wszelkie obostrzenia dla wszystkich (co właśnie zarekomendował minister Niedzielski). W krajach, które zdecydowały się wcześniej na taki krok - przy znacznie wyższym stopniu zaszczepienia społeczeństwa niż u nas (w Polsce zaszczepionych trzema dawkami - a tylko takie szczepienie daje jakąś realną odporność przy wariancie Omikron - jest zaledwie około 28% społeczeństwa) - liczba hospitalizacji z powodu COVID znowu zaczęła mocno rosnąć. Obawiam się niestety, że koronawirus jeszcze da znać o sobie, i to boleśnie...
    (A tak przy okazji proszę: noście te cholerne maski, kiedy jesteście w tłumie, nawet jak już rząd zniesie restrykcje. Czy naprawdę jest wam potrzebny rząd do tego, żeby powiedzieć, czy macie nosić maski, czy nie? Badania naukowe i statystyki zakażeń nie wystarczą? Narzekanie na niedogodności noszenia masek jest śmiesznym argumentem w sytuacji, gdy decydujecie się na znoszenie znacznie większych niedogodności np. przyjmując Ukraińców do swojego domu. To naprawdę nie stać was na ten niewielki gest troski o innych, jakim jest założenie maski? Bo działanie masek nie polega na tym, że chronią one przed zarażeniem tego, kto ją nosi; jest dokładnie na odwrót - chronią one inne osoby przed zarażeniem się od noszącego maskę, który może już być zarażony wirusem, a jeszcze o tym nie wiedzieć; wirus "wylęga" się od 6 do 10 dni. Więc skoro tak chętni jesteście ponosić znacznie większy wysiłek, aby pomagać Ukraińcom, dlaczego nie podejmiecie tego drobnego trudu, by pomóc swoim rodakom?)
  9. Problemy gospodarcze. Inflacja - a zwłaszcza wzrost cen energii - zaczęła się w Polsce już sporo przed rosyjską inwazją. Od początku roku sieć zalewały memy przypisujące winę za to Polskiemu Ładowi, choć akurat wątpię, aby Polski Ład był odpowiedzialny za podwyżki cen energii - już prędzej sytuacja na rynkach międzynarodowych, po części związana z nadciągającą już wojną. Przewidywano, o ile w wyniku wzrostu cen energii i paliw wzrosną ceny żywności i innych produktów pierwszej potrzeby. Snuto przypuszczenia, czy wzrost cen wywoła bunt społeczny, który zmiecie PiS.
    Ale teraz rządowi spadło z nieba znakomite usprawiedliwienie wszelkich problemów gospodarczych - bo przecież jest wojna! Premier już pospieszył z zapowiedzią, że z powodu wojny czeka nas "gospodarcza zawierucha": dwucyfrowa inflacja, stagnacja gospodarki i ogólny kryzys. Faktem jest, że na pewno wojna wzmocni tendencje, które były już wcześniej - chociażby z powodu sankcji gospodarczych nakładanych na Rosję, które uderzają przecież także w kraje je nakładające. Wspomniałem już w jednym z poprzednich punktów o rosyjskim gazie i węglu, które póki co - wraz z pochodzącą z tego samego kraju ropą - wciąż stanowią filar polskiej energetyki. Jeżeli zdecydujemy się jako kraj - jak tego chcą "wzmożeni" - na jak najszybszą rezygnację z rosyjskich surowców i zastąpienia ich dostawami z "innych źródeł" (jak to enigmatycznie określa rząd, a co należy czytać - przynajmniej jeżeli chodzi o gaz - jako USA), ceny niewątpliwie wzrosną. Oczywiście "wzmożeni" twierdzą, że "są na te poświęcenia gotowi" (ale póki co nie decydują się - jak pisałem wcześniej - na samodzielne odcięcie sobie prądu i gazu w domu, aby nie wspierać Rosji), ale powiedzmy sobie szczerze: to bardzo samolubne podejście. Może jednego czy drugiego "wzmożonego" stać na to, aby płacić np. dwukrotnie więcej za prąd, gaz, ogrzewanie, benzynę, do tego przynajmniej kilkanaście procent więcej za wszelkie inne towary, "byleby nie były ruskie" (a chińskie mogą? - powtarzam wcześniejsze pytanie), ale niech sobie ten jeden z drugim "wzmożony" zda sprawę, że ludzie o takim poziomie zamożności stanowią może kilka procent społeczeństwa. Co z całą resztą? Ma marznąć, głodować, zdychać pod płotem? Bo pan "wzmożony" jest gotów płacić nawet dwukrotnie więcej za benzynę, "byleby nie była ruska"?
    Do tego jeszcze dodajmy fakt, że w obecnej sytuacji państwo zamierza znacznie zwiększyć wydatki na armię, i nie ma się za bardzo co temu dziwić. Ale skoro wojna ma zdusić gospodarkę, to większych wpływów do budżetu nie będzie, więc żeby dać na armię, państwo będzie musiało skądś zabrać. Skąd zabierze, skoro nie bardzo jest skąd? Znowu z wiecznie niedofinansowanej służby zdrowia czy edukacji? A stamtąd da się jeszcze coś zabrać, żeby te dziedziny w ogóle nie przestały funkcjonować? No to przestaną. Polskie dzieci przestaną chodzić do szkół (czy nowo przyjęte ukraińskie też?), a Polacy przestaną się leczyć, będą chorować i umierać (czy Ukraińcy też?). Tylko ci, których na to stać, i którzy gotowi są płacić krocie za benzynę "byleby nie była ruska", będą korzystać z prywatnego leczenia i posyłać dzieci do prywatnych szkół. Reszta niech zdycha pod płotem.
    Warto też zwrócić uwagę na taki "drobiazg": podczas gdy gorącogłowi Polacy już, natychmiast, chcieliby odcinać się od rosyjskiego gazu i ropy, na samej Ukrainie, będącej przecież bezpośrednim obiektem ataku Rosji, rurociągi tłoczące na zachód Europy rosyjski gaz i ropę pracują bez zakłóceń; mało tego, specjalne ekipy ochotników ochraniają je przed ostrzałem i naprawiają ewentualne uszkodzenia, aby mogły bez przeszkód pracować dalej! Rzecz chyba warta chwili zastanowienia, nieprawdaż?
  10. Broń. Ze wszystkich poprzednich punktów wynika, że w niedługim czasie w Polsce czekają nas poważne napięcia społeczne - żeby powiedzieć oględnie. Tymczasem oprócz szurów "pandemiosceptycznych", obecna wojna uaktywniła w Internecie jeszcze inny rodzaj funkcjonujących w nim od dawna wariatów: maniaków broni. To oni teraz również triumfują, uważając że mieli rację, i nawołują, że obecna sytuacja dowodzi, że natychmiast trzeba znieść wszelkie ograniczenia w dostępie Polaków do broni. Nie możemy być bezbronni, gdy zagraża nam Putin!
    Czy oni naprawdę uważają, że pistoletem czy karabinem obronią się przed czołgami, bombami i rakietami? Są aż takimi idiotami czy też świadomie robią idiotów z innych? W obecnej sytuacji domaganie się powszechnego dostępu do broni jest działaniem na szkodę Polski - bo najprawdopodobniejszy skutek, do jakiego doprowadziłby taki dostęp, to ten, że wspomniane "poważne napięcia społeczne" przerodzą się po prostu w wojnę domową. Umysły Polaków są tak "rozgrzane", że w sytuacji braków towarów (bardzo prawdopodobnych, jeśli popatrzeć na to jakie skutki na rynkach już wywołuje ta wojna) nieuniknione spory o to, komu przypadnie ostatni bochenek chleba w sklepie czy ostatni kanister benzyny, rozstrzygane będą nie za pomocą słów, pięści czy kijów, tylko za pomocą broni, jeśli ta będzie pod ręką. Pistoletu czy karabinu nie da się użyć przeciwko czołgom Putina, ale znakomicie da się go użyć przeciw sąsiadowi, którego z jakiegoś powodu uzna się za przeciwnika. Może tym sąsiadem będzie Polak (zwłaszcza reprezentujący przeciwne poglądy polityczne albo np. poglądy na kwestię pandemii) - a może ukraiński uchodźca...
  11. No i wreszcie na koniec sprawa najważniejsza. Sprawa, która przyszła mi do głowy niemal natychmiast, gdy rozpoczęła się wojna.
    Wiele mówi się o tym, jak to ta wojna nieodwracalnie zmieni polityczny i gospodarczy układ sił tak w Europie, jak i na świecie. Być może ukształtują się zupełnie nowe sojusze. Spekuluje się na temat wpływu tej wojny na trwającą rywalizację amerykańsko-chińską o przywództwo na świecie (a może w odwrotną stronę, może to ta rywalizacja wpłynęła na to, że ta wojna wybuchła, i jest ona tej rywalizacji elementem? - "kto szczuł i co było grane", pamiętamy?). Podnosi łeb stary, odgrzewany pomysł stworzenia Międzymorza - czy też Trójmorza, bo różnie się to nazywa - niejako alternatywnego/opozycyjnego w stosunku do Unii Europejskiej bloku państw Europy Środkowej, w którym główną rolę miałaby grać Polska (tylko jakoś nikt nie wytłumaczył, dlaczego inne kraje mające potencjalnie wchodzić w skład tego bloku - a w szczególności Ukraina, która ma własną wizję Międzymorza, ze sobą w roli przywódcy oczywiście - miałyby się zgodzić na przywódczą rolę akurat Polski). Niektórzy mówią nawet o powstaniu wspólnego polsko-ukraińskiego państwa! (jeśli już o to chodzi, to uważam, że mimo wszystko Polacy mają większą "kompatybilność kulturową" ze znienawidzonymi obecnie Rosjanami niż Ukraińcami).
    To wszystko są projekty na wiele lat i osoby wypowiadające się na te tematy w mediach snują wizje i przewidywania sięgające na wiele dekad wprzód. Nawet obecny zamiar rozbudowywania armii przez państwo polskie też jest przecież przedsięwzięciem na długie lata - silnej armii nie zbuduje się w ciągu jednego roku. A mnie od razu przychodzi wtedy do głowy takie pytanie, absolutnie podstawowe: a ile my tych lat przed sobą, jako ludzkość, w ogóle jeszcze mamy? Za ile dekad Ziemia przestanie być miejscem nadającym się do życia? Dwie, trzy czy więcej? Jaki jest sens w tej chwili opowiadania o planach "geostrategicznych" sięgających lat kilkudziesięciu, jeżeli w tych planach kompletnie się ignoruje - a zwykle się ignoruje - kwestie klimatyczne?
    A to nie będzie tylko problem jeden z wielu. To będzie (jest) problem podstawowy, na tle którego - i na "scenie" przez ten właśnie problem nakreślonej - będą się rozgrywać, jako dodatki, wszystkie inne. Problemy ekonomiczne, wojny, migracje, pandemie, głód. "Wzmożeni" obecną wojną powiedzą zapewne, że "nie czas żałować róż, gdy płoną lasy", rozumiejąc przez to, że nie czas zajmować się takim "drobiazgiem" jak klimat, gdy ludzie umierają. Tylko że to nie jest żaden drobiazg. Za chwilę jak najbardziej dosłownie rozumiane lasy mogą dosłownie spłonąć - także w wyniku naszego (naszego jako ludzkości - nie tylko Putin jest tu jedynym winnym!) nierozważnego wojowania, które też swoje dokłada do problemu klimatycznego, choćby tonami ropy spalonymi przez całe to wojenne żelastwo. A wtedy będziemy umierać wszyscy. I nie będzie jednego winnego, którego będziemy mogli wskazać palcem, zapłonąć wszyscy świętym oburzeniem i napisać w Internecie "Putin chujło".
    Słuchałem kiedyś pewnego bardzo mądrego wykładu o powszechnych błędach poznawczych popełnianych przez ludzi, i jeden z tych błędów, który zapamiętałem z tego wykładu szczególnie, był to błąd polegający na przecenianiu wagi zagrożeń ze strony innych ludzi przy równoczesnym niedocenianiu zagrożeń "bezosobowych", naturalnych, takich jak np. powódź czy pożar. W wymiarze codziennym widzimy to choćby w postaci tego, jak powszechnie ludzie zabezpieczają się np. kratami w oknach czy grodzonymi osiedlami przed niebezpieczeństwem kradzieży, równocześnie dokładnie tymi samymi działaniami odcinając sobie drogę ucieczki w razie ewentualnego pożaru. Warto zdać sobie sprawę z tego błędu i nie popełniać go mając umysł rozgorączkowany wojną.
    Dlatego właśnie teraz aktualny jak nigdy wydaje mi się mem, który parę dni temu znalazłem w Internecie i którym chciałbym się podzielić na koniec tego długiego tekstu (czegoś tak długiego na mojej stronie jeszcze nie było i chyba już nie będzie; nie bardzo też wierzę, aby ktoś to przeczytał w całości, ale po prostu musiałem "wyrzucić z siebie" wszystko to, czego "nałykałem się" w ostatnich tygodniach, a na co trudno mi nie zareagować).
    Przepraszam, czy ma pan czas na rozmowę o środowisku?

komentarze (2) >>>