Jarosław Deminet "Nie wyważajmy otwartych drzwi" PCkurier nr 11/96 Co jakiś czas przy okazji rozwoju informatyki stajemy przed problemami, które pozornie pojawiły się dopiero teraz, po raz pierwszy w dziejach ludzkości. Po chwili okazuje się jednak, że problemy są stare, nowe tylko tworzywo, którego dotyczą. Kilkanaście lat temu w USA toczył się proces o kradzież obrazu masek układu scalonego i podjęcie produkcji tegoż. Sąd uznał, że należy skorzystać z precedensu sprzed wieku. Wówczas spór dotyczył taśm czy też wałków do pianoli. Sto lat temu sąd musiał rozstrzygnąć, jak pogodzić interesy kompozytora i człowieka, który ustalił, gdzie w wałku mają być dziurki, aby odtworzyć to, co kompozytor zapisał w nutach. Gdy dyskutowaliśmy ten problem w gronie informatyków, to w pierwszej chwili analogia do high-tech i mikronowych masek wydawała się mocno naciągana. Potem jednak przyznaliśmy, że wcale nie tak bardzo. Bardzo jestem ciekaw, jak wyglądały przepisy o ruchu kołowym w dawnych miastach, np. w XIX-wiecznym Paryżu. Wiadomo, że ruch powozów był już wówczas wielki - w końcu słynne bulwary wybudowano dla nich (i dla oddziałów konnej policji), a nie dla samochodów. Przewidywano, że w XX wieku nastąpi kryzys komunikacyjny, bo zabraknie siana dla koni i miejsca na stajnie. Było wiele wypadków. Czy jednak już wówczas obowiązywała zasada pierwszeństwa z prawej? Czy wszystkie ulice były równorzędne? W jakim stopniu kodeks drogowy, kojarzący nam się dziś nieodparcie z samochodami, powstawał w epoce powozów? Dziś w epoce powrotu do normalnego ustroju ekonomicznego w naszym słowniku pojawia się wiele słów, które przez lata znaliśmy tylko z filmów - starych albo zachodnich. Prezesi banków, kupcy, akcjonariusze, lombardy, giełda, weksle - to wszystko istniało już od średniowiecza, z paroma krótkimi przerwami w okresach budowania powszechnej szczęśliwości. Działanie mechanizmów finansowych, znali już starożytni Rzymianie. To tylko nam się wydaje, że to jakaś nowość, w przeciwieństwie do kartek na cukier i asygnat na samochody, w których w swoim czasie nie widzieliśmy nic nadzwyczajnego. Informatyka bez wątpienia jest dziedziną specyficzną. Rzeczywiście nigdy przedtem człowiek nie dysponował narzędziami do skutecznego gromadzenia, przetwarzania i przesyłania informacji. Obecny silnik samochodowy zastąpił niewolników niosących lektykę, a silnik okrętowy - parę tuzinów galerników, ale nigdy nie słyszałem o setkach ludzi zorganizowanych w celu codziennego sortowania zbioru danych. Problemy prawne z tym związane także pojawiają się po raz pierwszy i trudno sięgać po jakieś analogie. Gromadzenie informacji o obywatelach było praktykowane przez "policje tajne, jawne i dwu-płciowe" od zawsze, także inne organizacje dysponowały zapewne bogatymi kartotekami, ale nie było potrzeby chronić się przed groźbą ich połączenia, zanim nie ruszył pierwszy procesor. Skopiowanie, wyniesienie i ukrycie tradycyjnych fiszek o milionie osób wymaga tysięcy osobogodzin pracy i sporej ciężarówki. Dzisiaj - to jedna taśma DAT, którą można wynieść w bucie. Zapewne podobny przełom w prawodawstwie przyniósł równie rewolucyjny wynalazek druku. Prawo autorskie nie było szczególnie użyteczne w czasach, gdy do skopiowania cudzego utworu literackiego trzeba było stada owiec na pergamin, klasztoru mnichów i dużo czasu. Także ewentualne karanie winnych rozpowszechniania pisemnych wiadomości, mogących nieść szkodę albo godzić w sojusze było pewnie mniej popularne. Propagowanie heretyckich poglądów, choć praktykowane, jednak było bardzo trudne i dlatego palenie na stosach stało się powszechnym zajęciem dopiero po Gutenbergu. Wiele aspektów prawnych informatyki już uregulowano wspólnie z innymi dziedzinami życia. Jak okazało się przy okazji uchwalania prawa autorskiego, objęcie nim autorów oprogramowania jest możliwe. Wprawdzie część przepisów w odniesieniu akurat do programów brzmi dziwacznie (np. prawo twórcy do współdecydowania o okolicznościach pierwszego wykonania utworu), ale inne pasują całkiem nieźle. Przepisów specyficznych, dotyczących tylko oprogramowania, jest niewiele. Również w innych okolicznościach związanych z informatyką można stosować istniejące prawo i obyczaje. Ostatnio wiele się mówi o przepisach związanych z Internetem. Czy wolno używać Internetu do przekazywania rysunków pokazujących, co dwie białe panie mogą robić z trzema Murzynami lub na odwrót? Czy wolno cytować na jednej liście dyskusyjnej ogłoszenia, przesyłane na drugą? Czy odczytanie przez pracodawcę listów, otrzymanych drogą elektroniczną przez pracowników, łamie tajemnicę korespondencji (był bardzo poważny proces w USA)? Czy można w Internecie reklamować towary, których reklama w środkach przekazu jest zabroniona? W gruncie rzeczy problem sprowadza się jednak do tego, czym jest Internet i kto jest jego właścicielem. Cokolwiek bowiem by się powiedziało na temat wolności słowa i praw obywatelskich, to nie ma wątpliwości, że właściciel ma głos decydujący. Wydawca gazety może odmówić publikacji wszelkich dobrych (albo złych) opinii na temat urzędującego prezydenta i jest to sprawa między nim, a jego czytelnikami, którym przysługuje niezbywalne prawo niekupowania tejże gazety. Oczywiście w przypadku przedsięwzięć finansowanych z pieniędzy publicznych właściciel jest jakoś reprezentowany. Skoro jednak rdzeń Internetu jest finansowany przez rząd USA za pośrednictwem Narodowego Funduszu Nauki, to Kongres USA ma pełne prawo określać, co wolno a czego nie. Komu się to nie podoba, niech wyłoży kilkaset milionów dolarów i zbuduje sobie własną sieć. Był już przypadek zagrożenia jednego z krajów odcięciem od Internetu ze względu na tolerowanie dystrybucji pornografii dziecięcej. Skoro przestępstwo popełnione za pośrednictwem poczty jest w USA karane szczególnie surowo (staje się automatycznie przestępstwem federalnym, ściganym przez FBI), to nie ma powodu, aby na Internet patrzyć przez palce. Dodatkowe ograniczenia mogą nakładać krajowi operatorzy sieci, mający swój pogląd na to, co wolno, a czego nie wolno. Inna sprawa, że jakiekolwiek monitorowanie ruchu w Internecie wygląda, jak wyczerpywanie oceanu łyżką (choćby warząchwią). Ale w razie dramatycznego i możliwego do udowodnienia naruszenia woli właściciela pozostanie tylko odłączenie od sieci. Twierdzenie, że dostęp do Internetu jest naturalnym prawem człowieka wydaje mi się mocno naciągane, choć ma ono swoich proroków gotowych znaleźć zapowiedź sieci komputerowych już w Księdze Rodzaju. Poza ograniczeniami nałożonymi przez właściciela, istnieją inne, wynikające z faktu, że Internet jest po prostu zwykłym narzędziem do przekazu informacji, takim jak poczta lub sieć telefoniczna i telegraficzna. Oznacza to w szczególności, że obowiązuje tajemnica korespondencji, jeśli nawet nie wynikająca z mocy prawa, to na pewno z mocy dobrego obyczaju. Nikomu nie wolno czytać cudzych listów, obojętnie czy są przesyłane w postaci szkatułki ze zwojami pergaminu, gołębi pocztowych czy w postaci elektronicznych pakietów SMTP. List należy przede wszystkim do adresata, a w drugiej kolejności do nadawcy. Jeśli jednak korzysta się z cudzego komputera (choćby firmowego) to trzeba się liczyć z prawami właściciela, tak jak w przypadku prowadzenia korespondencji miłosnej za pieniądze firmy, na firmowym papierze i trzymania listów w firmowej szafie pancernej. Przy rozsyłaniu wiadomości przez listy dyskusyjne trzeba się liczyć z tym, że będzie to uznane za rozpowszechnianie, podobnie jak przy umieszczaniu w biuletynach. To samo dotyczy tekstów i wizerunków w serwerach ftp czy www. Ciekawe, w ilu jeszcze przypadkach pozornie nowe problemy z zakresu informatyki znajdują proste rozwiązanie przez analogie do pianoli czy gołębi pocztowych?