Roman Warszewski CZY INTERNET JEST GORSZY OD KOMUNIZMU? "Gazeta Krakowska", nr 90, 16 kwietnia 1996 Wszyscy rozpływają się nad Internetem. Zapanowała taka moda. Żeby nie uchodzić za wapniaka i kogoś, kto nie rozumie logiki przemian, rzadko kto zdobywa się na choćby najsłabszą krytykę. Tymczasem Internet potęguje wszystkie wady, jakie poprzednio dość zgodnym chórem przypisywano komputerom i mikroelektronice. Internet czyni z niej Golema i Frankensteina jednocześnie - coś, nad czym w przyszłości bardzo trudno będziee zapanować. Brak krytycyzmu wobec Internetu przypomina stosunek francuskich intelektualistów lat sześćdziesiątych do Mao Tse-tunga i Stalina. To prawda, że Internet tworzy wolność wirtualną, wolność na ekranie komputera, jednak nieuchronnie prowadzi do ograniczenia i zawężenia wolności rzeczywistej. Co z tego - czym chwali się Bill Gates - że dzięki Internetowi już wkrótce będziemy dysponować zminiaturyzowanymi wyposażonymi w praktycznie nieograniczone możliwości kojarzenia i wiązania ze sobą zjawisk, faktów i zdarzeń; co z tego, że czytając na ekranie np. o amazońskiej dżungli, będziemy w stanie słuchać jej odgłosów i oglądać ją na filmie odtwarzanym w jednym z narożników tegoż ekranu, jeśli jednocześnie nie będziemy mogli ruszyć się z domu, by natychmiast - przynajmniej teoretycznie - nie dowiedział się o tym cały świat? W tym sensie Internet jest gorszy od komunizmu. Analogie sięgają zresztą głębiej niż tylko w sferę technologii kontroli i perfekcyjnego nadzoru. Bo komunizm również kreował pewną nierzeczywistą rzeczywistość - pseudorzeczywistość niewiele mającą wspólnego z realiami. Dlatego można powiedzieć, że Internet jest komunistyczny do szpiku kości, a komunizm na wskroś internetowy. Jedyna różnica polega na tym, że w tym, co czyni, jest on około sto milionów razy bardziej skuteczny niż zeloci urzeczywistniający pomysły klasyków. "Połączenie (...) systemów (informatycznych - przyp. R.W.) zagraża ludzkiej wolności" - pisał przed 14 laty Krzysztof Kłopotowski, komentując raport dla Klubu Rzymskiego, zatytułowany "Mikroelektronika i społeczeństwo". - "Automatyczne przetwarzanie danych stwarza (...) groźbę wytworzenia kompleksowego, choć wykoślawionego obrazu jednostki ludzkiej. Dlatego w niektórych krajach wprowadzono zakaz porównywania danych z różnych systemów oraz prawo obywatela do sprawdzania rzetelności danych o sobie, jak i obowiązek poinformowania o użyciu danych przechowywanych w pamięci systemu". Tak było 14 lat temu. Dzisiejszy Internet jest jakby zaprzeczeniem tych wszystkich zabezpieczeń. Bo w Internecie (taka jest jedna z jego naczelnych zasad) każdy może z każdym, o każdym, dla każdego, w każdej pozycji (a raczej konfiguracji). Ten informatyczno-informacyjny promiskuityzm ma jeszcze jedną wadę: powoduje taki informacyjny kociokwik, iż - z biegiem czasu - coraz trudniej będzie wyłowić z niego jakiś sensowny dźwięk i harmonijnie brzmiącą melodię. - Obfitość informacji może informację zniszczyć - nie bez kozery, w Pen Clubie w czasie swojej niedawnej wizyty w Warszawie, mówił Umberto Eco. - Między dysponowaniem milionami megabajtów informacji na jakiś temat a niedysponowaniem ani jednym, nie ma wielkiej różnicy. (...) Gdyby zaproponowano wam miliard dolarów w jednodolarowych banknotach pod warunkiem, że je przeliczycie, lepiej z góry odmówić. Jeśli będziecie liczyć jeden banknot na sekundę (i nie ustawali w pracy także nocą) wymagać to będzie z górą trzydziestu lat. Jeżeli zaś zechcecie dwanaście godzin dziennie poświęcić na sen, jedzenie, zabiegi higieniczne i inne czynności, będziecie potrzebowali około sześćdziesięciu trzech lat". Wniosek może być tylko jeden: Internet wiedzę pogrzebie pod niezmierzonymi hałdami informacji. A wiedzę od mądrości dzielą od siebie jeszcze całe lata świetlne... Jeszcze inne wątpliwości zgłasza nie kto inny jak Stanisław Lem. "Czytam - pisze na łamach 'Tygodnika Powszechnego' - w najnowszych wypowiedziach entuzjastów Internetu o możliwościach dokonywania na odległość operacji chirurgicznych w gąszczu afrykańskiego buszu; wykonawcami będą miejscowi lekarze, ale dyrygentem - genialny amerykański chirurg, siedzący w swym gabinecie na innym kontynencie. I tu jednak coś tracimy - jak ktoś jest chory na cukrzycę i przychodzi do niego doświadczony lekarz-omnibus, to od razu poczuje lekki zapach acetonu, który wytwarza się przy kwasicy krwi. Internet żadnych zapachów nie przekaże i intuicyjna wiedza lekarza tym samym schodzi ze sceny". Właśnie. Operacje myślowe człowieka dzielą się na dwa rodzaje. Jedne są racjonalne i analityczne; drugie - intuicyjne i całościowe. Komputeryzacja i internetyzacja wzmacnia myślenie racjonalne kosztem nieracjonalnego, twórczego. Zakłóca równowagę naszych procesów myślowych, dając przewagę jednemu z dwóch uzupełniających się sposobów radzenia sobie z rzeczywistością. Internet nie pozostanie też bez wpływu na strukturę społeczną. Sztywną hierarchię klasową (jeszcze jedno zapożyczenie z klasyków!) cichcem narzuci pod płaszczykiem technologicznego przymusu i technokratycznej neutralności. Dzięki niemu, na najniższym poziomie znajdować się będą proletariusze, nie mający dostępu do komputerów, całkowicie uzależnieni od przekazu audiowizualnego, czyli telewizji. Na poziomie średnim znajdować się będą "internetowi drobnomieszczanie", którzy co prawda będą umieli korzystać z komputerów, ale tylko biernie i w bardzo ograniczonym zakresie. Na samej górze usytuowana będzie "nomenklatura" (w sensie najbardziej sowieckim: znów klasycy!), która jako jedyna będzie wiedziała, jak wykorzystać komputer do analizy, jak funkcjonują rządzące nim programy i jak odróżnić informację ważną od zwykłego informacyjnego śmiecia. Słowem - Internet doprowadzi do rozwarstwienia tego, co i tak jest już solidnie rozwarstwione. Powstanie - jak chce Eco - "multimedialna arystokracja" i "telewizyjny proletariat", a w rezultacie - "elektroniczna walka klas". Te same zjawiska zajdą w skali międzynarodowej. Wyodrębni się grupa krajów, ciągnących z Internetu niebagatelne profity i reszta, która pozostanie ich dozgonną klientelą. "Terms of trade" po raz kolejny ulegną pogorszeniu dla tych, którym ponoć już zawsze wiatr wieje prosto w oczy. Bo ile trzeba będzie sprzedać np. surowej wełny, żeby zafundować sobie Internet? Ile prosa albo wyrobów z bambusa? Widmo krąży (już nie po Europie), lecz po całym globie. Na imię mu... Internet. Roman WARSZEWSKI ******************** ramka: "Czym to się je?" ******************** Internet w Ameryce, skąd się wywodzi, zwany jest supersiecią. Jest to informatyczna autostrada - a raczej system takich infostrad - które w niedalekiej przyszłości obejmą cały świat. Docelowo, za pośrednictwem Internetu, połączyć się będzie mógł każdy posiadacz domowego komputera, który wykupi tani abonament, porównywalny z abonamentem telefonicznym. Internet do każdego domu będzie w stanie dostarczyć każdą informację - począwszy od skomputeryzowanej Encyklopedii Brytyjskiej, po dzieła Szekspira przetłumaczone np. na język suahili. Każdy użytkownik Internetu, za niewielką opłatą, będzie mógł też umieścić w sieci dane na swój temat lub z jakiejkolwiek innej dziedziny, która wyda mu się godna uwagi. Internet skupi w swych zwojach (bo nie rękach) telewizję, rozmaite banki danych, prasę i wiele innych usług, które jeszcze trudno nam sobie wyobrazić. Już dziś bardzo popularne staje się np. porno z Internetu czy seksualne usługi w rzeczywistości wirtualnej, na co ustawodawstwa wielu krajów są nie przygotowane. (R.W.)