Mamma Mia!
2008-10-30, zmodyfikowana: 2008-11-01 kategorie: muzyka kultura
Powszechne zamieszanie wokół tego filmu nie mogło oczywiście ominąć także i mnie ;). Zwłaszcza, że doskonale pamiętam ABBO-manię lat siedemdziesiątych, bo ABBA była bodaj pierwszym zespołem, od którego wtedy właśnie rozpoczęło się moje słuchanie muzyki...
Jeżeli dodać do tego gremialne zachwyty zarówno recenzentów, jak i zwykłych widzów, niemal jednym głosem wychwalające ten film, od początku było oczywiste, że na pewno go obejrzę - chociażby po to, aby na własnej skórze się przekonać o słuszności (bądź nie) tych opinii.
Nie zawiodłem się. Film istotnie, tak jak można przeczytać w licznych wypowiedziach, zawiera potężną i niezwykle zaraźliwą ;) dawkę bezpretensjonalnej radości, entuzjazmu i ciepła, osiągniętą przy tym - co ważne - bez nadużywania humoru, którym (zazwyczaj dość wątpliwej próby) jesteśmy już jako widzowie trochę zmęczeni. Chyba nie sposób po obejrzeniu go nie uśmiechać się i nie czuć się lepiej :). Niewiele jest dzisiaj w kinach takich filmów; chyba ostatnim dostarczającym porównywalnej porcji endorfin - choć należącym do zupełnie innej kategorii - była "Amelia"...
Jak to oczywiście w musicalach bywa, fabuła jest tylko pretekstem do zaśpiewania jak największej liczby piosenek. Jednak ogromne brawa należą się scenarzystom za niezwykle sprawne "utkanie" na kanwie złożonej z piosenek ABBY całkiem zgrabnej historyjki, której owe piosenki są integralną częścią - nie ma tutaj, będącego zmorą wielu musicali, wyraźnego rozdźwięku między piosenkami i warstwą dialogowo-fabularną. Tempo, w jakim film przechodzi od jednej do drugiej piosenki, i "gładkość" tych połączeń, są naprawdę godne podziwu. Szkoda jednak, że w kilku miejscach piosenkom zmieniono tekst - zwłaszcza dotyczy to utworu "I do, I do", którego tekst napisano zupełnie od nowa, i niestety to się czuje - nie brzmi tak płynnie jak oryginał... Oczywiście w scenie, w której pojawia się ta piosenka, było to nieodzowne, ale można przecież było rozwiązać ją inaczej i np. użyć innego utworu - ABBA nagrała ich wszak tyle...
Filmowe wykonania piosenek - co często jest bardzo słabą stroną współczesnych coverów dawnych przebojów - są, o dziwo, całkiem akceptowalne, choć oczywiście znacznie przyjemniej oglądałoby się film, słuchając wykonań oryginalnych. Szczególnie nieswojo słucha się fragmentów, w których piosenki ABBY śpiewają panowie (Pierce Brosnan wykonujący "SOS"???) - jednak wydają się one kojarzyć nierozłącznie z głosem Agnethy Faltskög, zmultiplikowanym zgodnie z ówczesną modą w słynną "ścianę dźwięku"... No i oczywiście brakuje pewnych brzmieniowych znaków rozpoznawczych, takich jak charakterystyczny riff grany na syntetyzowanym niewiadomoczym ;) w piosence I Have A Dream - jednej z prawdziwych "perełek" w dorobku ABBY, stanowiącej zarazem jakby motto całego filmu... Barbarzyństwem zaś jest, że inna "perełka", jeden z najpiękniejszych utworów, jaki zespół kiedykolwiek nagrał - Thank You For The Music - został użyty jako... podkład do napisów końcowych! Fakt, że do fabuły za bardzo nie pasuje i nie było go jak "wcisnąć" - trzeba było w takim razie zrezygnować z niego w ogóle. Jest to przykre zwłaszcza dla tych, którzy - jak ja - pamiętają, jak wspaniale zabrzmiała ta piosenka jako finał niegdysiejszego filmu "ABBA - The Movie", opowiadającego historię pechowego reportera usiłującego koniecznie nagrać wywiad z zespołem, odbywającym tournee po Australii, i wciąż spóźniającego się w kolejne miejsca...
Tak czy owak, film warto obejrzeć, a potem (albo przedtem) koniecznie posłuchać ABBY w oryginale. Nie pożałujecie.
PS. W jednej z najefektowniejszych scen filmu, kiedy korowód tańczących kobiet przemierzający wyspę w rytm piosenki "Dancing Queen" dociera do portu, patrzcie uważnie: przez krótki moment pojawia się autentyczny muzyk ABBY, Benny Andersson, grający na pianinie na jednej z zacumowanych tam łodzi...