Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Czym różni się Holandia od Polski? (nie tylko rowerowo...)

2008-06-07, zmodyfikowana: 2008-06-08   kategorie: społeczeństwo rower

W tych dniach musiałem nagle odwiedzić pewną firmę w Holandii. Patrząc na ten kraj z okien pociągu, którym jechałem z Amsterdamu do Groningen, zwróciłem uwagę na szereg szczegółów - czasem drobnych, czasem bardzo dużych :) - które na pierwszy rzut "świeżego" oka (nigdy dotąd nie byłem w tym kraju i niewiele o nim wiem, poza ogólnie powtarzanymi hasłami typu: wiatraki, tulipany, sery, depresja - w sensie geograficznym, nie psychologicznym - i rowery ;)) tworzą dla mnie charakterystykę Holandii. Myślę, że ciekawie będzie się nią podzielić...

Oto zatem w telegraficznym skrócie i z grubsza przypadkowej kolejności lista rzucających się w oczy różnic między Holandią a Polską widzianych z okna pociągu:

  • tamtejszy pociąg Intercity odpowiada mniej więcej standardowi naszego pospiesznego, chociaż może jedzie trochę szybciej i jest trochę czystszy (ale bez przesady ;)). Co ciekawe, opłata za przejazd na danym odcinku trasy nie zależy od rodzaju pociągu - osobowy, pospieszny itd. kosztuje tyle samo.
  • na wagonach kolejowych oprócz znanych nam znaków "dla niepalących" ("dla palących" nie ma, bo od jakiegoś czasu w Holandii obowiązuje całkowity zakaz palenia w miejscach publicznych) i znaku informującego o możliwości przewozu rowerów w danym wagonie (no gdzie jak gdzie, ale w tym kraju nie mogłoby tego zabraknąć ;)) można znaleźć jeszcze inny, niespotykany u nas znak - otóż na części wagonów czy przedziałów widnieje rysunek człowieka kładącego palec na ustach. Sens jest chyba oczywisty - w tych częściach pociągu należy zachowywać się cicho, aby nie przeszkadzać pasażerom chcącym np. się zdrzemnąć. W sumie oryginalny pomysł, chociaż nie mam zdania co do tego, czy coś podobnego wartoby upowszechniać np. u nas. Chociaż skoro dzielimy pociąg na strefę z dymem tytoniowym i bez, to dlaczego nie podzielić go na strefę z hałasem i bez?
  • na większości stacji kolejowych obowiązuje samoobsługa - bilety kupuje się w automatach. Kasy są tylko na największych dworcach, ale bilet kupiony w kasie jest o 50 eurocentów droższy od takiego samego biletu z automatu. Co mnie natomiast rozczarowało, to fakt, że o ile w Amsterdamie nie było z tym problemu, o tyle w Groningen, w końcu też jednym z większych miast Holandii, ani w automacie, ani w kasie nie dało się zapłacić za bilet kartą kredytową - akceptowane były tylko karty debetowe jakiegoś lokalnego holenderskiego systemu oraz Maestro. Nawet zwykła debetowa Visa Electron też nie działała...
  • Holendrzy oczywiście wpadli na to, co mi od zawsze przeszkadzało w polskich kolejach (jak również w autobusach, ale w autobusie to mniejszy problem, bo zawsze można poprosić kierowcę, aby powiedział gdzie wysiąść) - otóż nasi polscy przewoźnicy jak gdyby zakładali, że nie istnieją osoby jadące pociągiem czy autobusem na danej trasie pierwszy raz ;). Wszyscy pasażerowie znają trasę jak własną kieszeń i znakomicie wiedzą, kiedy przygotować się do wysiadania, nawet jeżeli stacja wyskakuje niespodziewanie zza lasu, a pociąg stoi na niej minutę... W Holandii ktoś zdał sobie sprawę, że tak jednak nie jest, w związku z czym w pociągach konduktor zapowiada przez głośniki, jaka będzie kolejna stacja. Mała rzecz, a ile komfortu daje...
  • na wielu odcinkach tory kolejowe, przebiegające np. przez las, są ogrodzone - tak jak można to zobaczyć u nas na autostradach. Z jednej strony na pewno poprawia to bezpieczeństwo, z drugiej strony czy nie utrudnia trochę życia? Przez nieogrodzone tory, takie jak u nas, zawsze można przejść, kiedy np. zbiera się grzyby w lesie (a Holendrzy lubią spędzanie czasu na tzw. "łonie natury"). Przez ogrodzenie przejść raczej trudno.
  • mimo ogrodzeń, mury i budynki znajdujące się przy torach są prawie identycznie obsmarowane graffiti, jak w Polsce, ale raczej nie o tematyce piłkarskiej, czy raczej kibolskiej (języka nie znam, ale w napisach rozpoznałem co najmniej kilka nazw zespołów muzycznych, a ani jednej nazwy klubu piłkarskiego ;))
  • kiedy przyjeżdża się z Polski np. do Niemiec, pierwsze wrażenie, którego doznaje się patrząc na ludzi i domy, to to, że jest to społeczeństwo wyraźnie zamożniejsze od naszego - to wyraźnie rzuca się w oczy. W Holandii cechą, która jako pierwsza rzuca się w oczy jest to, że są oni o wiele bardziej "na luzie" od naszych rodaków...
  • słynne holenderskie krowy w charakterystyczne łaty pasą się rzeczywiście bardzo gęsto to tu, to tam. Zdecydowanie natomiast nie jest to już kraj wiatraków. Przez całą podróż pociągiem zobaczyłem ich koło trzech czy czterech, a jakieś osiem widać w oddali z tarasu lotniska Schiphol w Amsterdamie. Oczywiście mówię o tych do wytwarzania prądu, bo takich zabytkowych to nie spotkałem w ogóle... W porównaniu chociażby z gigantycznymi farmami wiatraków w Niemczech, które można zobaczyć przy pierwszej lepszej autostradzie, to w Holandii nie ma ich wcale... :)
  • bardzo odkrywczy pomysł, który wydaje się banalny, gdy już ktoś na niego wpadł: niektóre (niestety tylko niektóre) uliczne sygnalizatory świetlne wyposażone są w znajdujący się obok świateł pionowy "pasek postępu". Opadający w dół pasek sygnalizuje, jak długo trzeba będzie jeszcze czekać na zielone światło... Nigdzie indziej do tej pory tego nie widziałem, a rzecz jest miła i przydatna...

Specjalnie nie wspomniałem do tej pory prawie nic o rowerach, bo rowery w Holandii to całkiem osobny temat. Wszyscy słyszeliśmy chyba hasła w rodzaju "wszyscy Holendrzy jeżdżą na rowerach", ale trzeba to zobaczyć na własne oczy (albo na dobrze zrealizowanym filmie - niestety jednak do tej pory nie widziałem filmu, który pokazywałby w całej okazałości zjawisko pt. ruch rowerowy w Holandii), aby zrozumieć, co to naprawdę znaczy. Spróbuję to nieudolnie oddać w tym opisie ;).

Holandia jest po prostu usiana drogami rowerowymi i to drogami w całym tego słowa znaczeniu, nie jakimiś ścieżkami tak jak u nas (to, że nasze Prawo o Ruchu Drogowym również nazywa je "drogami", to chyba przykład tzw. myślenia życzeniowego ;)). Te drogi mają wyznaczone pasy ruchu, rozdzielone przerywaną linią tak jak na "normalnych" szosach (por. zdjęcie), biegną często zupełnie niezależnie od dróg samochodowych i wyposażone są nawet we własne oświetlenie. Czasami gdzieś jest droga rowerowa i obok chodnik dla pieszych, za to drogi dla samochodów nie ma... (Na zdjęciu jest akurat droga rowerowa w mieście, biegnąca obok jezdni samochodowej, bo te całkowicie niezależne widziałem tylko z okna pociągu, a dosyć trudno jest zrobić zdjęcie komórką - nie miałem aparatu - w takich warunkach...). Tam, gdzie nie ma oddzielnych dróg rowerowych, a jest duży ruch samochodowy, po bokach jezdni wyznacza się pasy dla rowerów (zdjęcie), często oddzielone dodatkowo separatorami. Swoją drogą, to co w Holandii jest traktowane jako "duży ruch samochodowy" - sądząc z wyznaczenia takowych pasów na jezdni - na naszych drogach i ulicach mieściłoby się raczej "w dolnej strefie stanów średnich". Tam rzeczywiście samochodów jest wyraźnie mniej - naprawdę duży ruch samochodowy panuje właściwie tylko na autostradach. Na autostradzie wylotowej z Amsterdamu widziałem nawet parukilometrowy korek, rzecz chyba nieco zaskakująca jak na Holandię, przynajmniej dla mnie. Ale stolica, podobnie jak u nas, także i w Holandii rządzi się trochę własnymi prawami - gdy tylko pociąg się do niej zbliża, widać jak wszystko powoli staje się coraz większe, bardziej wystawne i szybsze, a ludzie coraz bardziej "biznesowo" ubrani (na co dzień większość Holendrów - płci obojga - ubiera się bardzo luźno, a często nawet wręcz niechlujnie, choć ze mnie żaden ekspert w tej akurat kwestii, bo jak to można odczytać z mojego geek code, sam nieszczególnie przywiązuję wagę do tego, co mam na sobie... ;))

Na szosach lokalnych można spotkać jeszcze inne rozwiązanie komunikacyjne, które bardzo mi się spodobało. Otóż zamiast stosowanego u nas podziału jezdni na dwa w miarę szerokie pasy dla ruchu (domyślnie: samochodowego) w przeciwnych kierunkach:

dzieli się ją na trzy pasy: środkowy szeroki dla samochodów (dla ruchu w obie strony) i dwa wąskie boczne dla rowerów. Jeżeli na środkowym pasie jest za mało miejsca dla samochodów jadących w przeciwne strony, aby mogły się wyminąć (a jest sporo takich dróg), mogą one zjechać dla wykonania manewru na boczne pasy rowerowe - pod warunkiem oczywiście, że nie ma tam rowerzystów, rowerzysta w Holandii prawie zawsze ma pierwszeństwo! - po czym wrócić na środkowy.

Niesamowite wrażenie robią wielkie parkingi rowerowe przy każdej stacji kolejowej. Zawsze jest na nich zatrzęsienie rowerów. Na stacjach są również wypożyczalnie rowerów i Holendrzy bardzo powszechnie podróżują w taki sposób, iż dojeżdżają rowerem do pociągu, zostawiają rower na parkingu, a na docelowej stacji wypożyczają rower i jadą nim dalej - z powrotem oczywiście odwrotnie. Zastanawia mnie tylko, jaka jest skala kradzieży na tych parkingach... Faktem jest, że plakaty ostrzegające przed kradzieżami rowerów można spotkać dosyć często... Przy niektórych stacjach są również odpłatne, zamykane boksy na rowery, gdzie można je zostawić bezpiecznie. Na zdjęciu widać wielki podziemny parking rowerowy przy głównym dworcu w Groningen, a właściwie jego połowę, bo druga identyczna część położona jest symetrycznie z przeciwnej strony. Oprócz tego jest jeszcze drugi, podobnej wielkości piętrowy parking naziemny, a i tak widać pojedyncze rowery poprzypinane do wszystkich możliwych słupków i płotków w okolicy... Część podróżujących Holendrów jeździ również na składakach, które nieco różnią się konstrukcją od tych, jakie były znane w Polsce w okresie PRL-u - przede wszystkim mają jeszcze mniejsze koła i w specjalny sposób łamany wspornik kierownicy, tak że po złożeniu taki składak mieści się pod siedzeniem w pociągu. Można go wtedy przewozić za darmo - za inne rowery trzeba zapłacić i nie wolno ich przewozić w godzinach szczytu, kiedy pociągi są mocno zapełnione.

Zaparkowanych rowerów jest zresztą pełno wszędzie - parking rowerowy pokazany na kolejnym zdjęciu znajduje się w pobliżu rynku w Groningen. Rowery stoją co kawałek pod domami, sklepami, urzędami na każdej ulicy (zobacz np. tutaj, tutaj, tutaj i tutaj). Nic dziwnego, że tych rowerów jest tak dużo - ze statystyk wynika, że praktycznie każdy obywatel Holandii ma rower. Nie ma chyba na świecie - a przynajmniej w gęsto zaludnionej Europie - kraju, w którym każdy mieszkaniec (nie każda rodzina!) miałby samochód, łatwo więc zrozumieć, że analogiczna sytuacja w odniesieniu do samochodów byłaby niemożliwa - nigdzie nie byłoby miejsca na zaparkowanie tylu samochodów, miasta by się zatkały. A rowery mieszczą się dosyć swobodnie.

W różnych popularnych tekstach Amsterdam nazywa się światową stolicą rowerów, ale tak naprawdę - jeżeli głębiej pogrzebać w różnych, dostępnych także w sieci, źródłach - okazuje się, że w istocie właśnie Groningen zasługuje na to miano. To właśnie to miasto w 1977 roku wprowadziło politykę rowerową, która stała się potem wzorem dla wielu innych holenderskich miast, a której cel sprowadzał się, z grubsza biorąc, do maksymalnej eliminacji samochodów z centrum. W efekcie realizacji tej polityki dzisiaj 58% przejazdów w obrębie miasta odbywa się rowerami (patrząc na to, co widziałem na ulicach, ta liczba i tak wydaje mi się mała, ale zapewne poza centrum udział ruchu samochodowego i komunikacji miejskiej jest większy - w centrum są praktycznie sami rowerzyści). To właśnie tutaj również w roku 1968 mieszkańcy (nielegalnie ;)) utworzyli pierwszy woonerf (po niderlandzku dosłownie tłumaczy się to jako "ulica mieszkalna"), czyli obszar, gdzie ruch pieszy i rowerowy ma absolutne pierwszeństwo przed ruchem samochodowym - wg tej koncepcji ulica jest przede wszystkim przestrzenią publiczną przeznaczoną do życia ludzi (np. w obrębie woonerfu dzieci mogą bawić się na ulicy), a nie ciągiem transportowym dla samochodów. Obecnie w całej Holandii istnieje (już oficjalnie) ponad 6000 obszarów tego typu, a sama idea jest szeroko lansowana na całym świecie przez różne ruchy i organizacje działające pod hasłem "reclaiming the streets" - "odzyskiwania" ulic (jako przestrzeni publicznej).

Rowerzyści w Groningen są dosłownie wszędzie. Wyjeżdżają ze wszystkich stron i we wszelkich kierunkach, ruch rowerowy na ulicach jest naprawdę bardzo duży, tak że przechodząc przez ulicę trzeba mieć "oczy dookoła głowy". Na szczęście rowerzyści nie jeżdżą bardzo szybko i starają się omijać pieszych, wszystko przebiega więc raczej bezkonfliktowo. Za to samochodów jak na lekarstwo. Ścisłe centrum w okolicach rynku jest dla nich co prawda zupełnie zamknięte, ale już kilka ulic dalej ruch samochodowy jest dozwolony, a mimo to aut jest niewiele (warto to porównać chociażby z Krakowem, gdzie do rynku też nie wolno wjeżdżać samochodem, ale już większość pobliskich ulic - mimo teoretycznie istniejących ograniczeń - zastawiona jest samochodami). Oto jedna z głównych ulic Groningen - Gedempte Zuiderdiep (tutaj inne zdjęcie), pełna kafejek, barów i innych tego typu miejsc przyjemnego spędzania czasu. Warto zwrócić uwagę na inżynierię ruchu - tuż przy budynkach szeroki chodnik, na którym wygodnie mieszczą się kawiarniane ogródki, następnie droga dla rowerów, jeszcze jeden wąski pas chodnika/zieleni (tam mieszczą się np. przystanki autobusowe) i jezdnia dla samochodów (po drugiej stronie oczywiście wszystko jest symetryczne). Na drodze dla rowerów ruch bardzo duży (choć na zdjęciach nie udało mi się tego "złapać"), samochodowy - niewielki. Samochodów parkujących na chodnikach - zmory polskich miast - brak, za to dużo miejsca dla ludzi (parkowanie w centrum Groningen dozwolone jest tylko w nielicznych miejscach i za dość wysoką opłatą). Taka ulica rzeczywiście może pełnić rolę przestrzeni publicznej, chociaż centrum Groningen nie jest woonerfem w ścisłym tego słowa znaczeniu - ma jednak bardzo zbliżony charakter. Choć jest to spore miasto (ma ok. 200 tys. mieszkańców, do tego przyjeżdża tam wielu turystów), ma w sobie sporo dobrze pojętej atmosfery małej miejscowości - ludzie znają się, pozdrawiają się na ulicy, siadają na ławkach czy wprost pod bramami domów i rozmawiają. Na jednej ze spokojnych bocznych uliczek w centrum dostrzegłem nawet dzieci, które rozłożyły sobie koc na chodniku i bawiły się w słońcu! Nikt im nie przeszkadzał, bo na wąskich bocznych uliczkach przechodniów jest niewielu, z rzadka przejedzie rowerzysta, zaś samochodów nie ma w ogóle (por. zdjęcie) - aż trudno uwierzyć, że dzieje się to zaledwie o kilkadziesiąt metrów od tłocznego rynku i ulic z pasażami handlowymi pełnymi klientów...

Na powyższym zdjęciu widać jeszcze jeden ciekawy element organizacji ruchu - mianowicie sposób, w jaki urządzone są wyjazdy z bocznych ulic na główne. W Polsce w zasadzie bez wyjątku wygląda to tak:

Jeżeli przecznica (na rysunku pozioma) łączy się z główną ulicą (na rysunku pionową), uprzywilejowany jest ruch samochodowy - jezdnia jednej ulicy bezpośrednio łączy się z jezdnią drugiej, chodnik jest przerwany. Pieszy idący chodnikiem wzdłuż głównej ulicy musi zejść z chodnika i przekroczyć jezdnię ulicy dochodzącej z boku. Tymczasem tam wygląda to tak:

Tutaj uprzywilejowany jest pieszy - chodnik głównej ulicy stanowi nieprzerwany ciąg. Jezdnia ulicy bocznej urywa się tuż przed tym chodnikiem. Dozwolone jest oczywiście przejechanie samochodem przez pas chodnika, aby wjechać na główną ulicę, ale po zatrzymaniu się i przepuszczeniu idących nim pieszych!

Brak samochodów parkujących na ulicach powoduje, iż jest na nich zdecydowanie więcej miejsca "do życia". Nawet na wąskich chodnikach ciasnych śródmiejskich ulic wystawione są ogródki kafejek, stragany i dekoracje przed sklepami, czy po prostu stoją ławki i inne miejsca, gdzie ludzie mogą usiąść i porozmawiać. Gdyby chodnikami trudno było się przecisnąć wśród zaparkowanych aut - jak u nas - to wszystko nie byłoby możliwe. Dobitnie widać tu ogromny wpływ odpowiedniej polityki transportowej i zwyczajów w tym zakresie na życie społeczeństwa jako całości. To miasto jest po prostu "dla ludzi" - czy wyobrażacie sobie, że głównym odgłosem, który słyszy się w centrum 200-tysięcznego miasta, jest przede wszystkim gwar ludzkich rozmów...?

Groningen jest uroczym miastem, pełnym zacisznych zaułków i niepozbawionym oczywiście innego charakterystycznego elementu holenderskiego krajobrazu - przecinającej miasto sieci kanałów i zalewów, na których przycumowane są najrozmaitsze łódki (zob. tutaj albo tutaj). W większości służą one celom mieszkalnym - na pokładach stoją rowery ich właścicieli, leżą rozmaite sprzęty domowe, czasami mieszkaniec łódki wyjdzie na pokład i rozmawia ze znajomym, który akurat podjechał rowerem... Nawet tuż obok głównej trasy przelotowej biegnącej przez Groningen, przy której znajduje się dworzec kolejowy i biurowce licznych firm (por. zdjęcie), leży obszerny basen z zacumowanymi łódkami (swoją drogą jeszcze raz warto powtórzyć, że takiego ruchu jak na owej, było nie było głównej, trasie, można byłoby sobie życzyć w większości naszych miast). Nawiasem mówiąc, biurowce to w zasadzie jedyne wysokie budynki w Holandii - cała reszta zabudowy jest niska, najwyżej dwu-, trzypiętrowa. Przez kanały przerzucone są zwodzone mosty - jest ich w Groningen chyba kilkanaście - przy których w specjalnych wieżyczkach czuwają strażnicy, podnoszący most w razie konieczności przepłynięcia jakiegoś statku. Są jednak nieco znudzeni, gdyż taka okoliczność zdarza się dość rzadko...

I to chyba byłoby tyle tej przydługiej relacji, ale o rowerach w Holandii można pisać w nieskończoność... Zastanawia mnie tylko jedno - skąd właściwie w tym kraju wzięła się taka zupełnie odmienna nie tylko od Polski, ale i od wielu innych krajów europejskich tradycja i kultura komunikacyjna? Muszą być jakieś tego historyczne przyczyny, ale niestety nie znam za bardzo historii tego kraju, a w łatwo dostępnych źródłach nie byłem w stanie niczego na ten temat się doszukać... Holenderski fenomen rowerowy pozostaje zatem dla mnie zagadką...

 
Jeszcze więcej na temat Groningen i ogólnie infrastruktury rowerowej w Holandii można poczytać np. na tych stronach:

 
Zobacz całą galerię zdjęć z Groningen
 

komentarze (2) >>>