Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Dom bez muzyki nie jest domem
i inne refleksje z frontu mieszkaniowego ;)

2011-02-06, zmodyfikowana: 2011-02-07   kategorie: prywatne społeczeństwo

Pora wreszcie sklecić zaległą notkę z myślami, jakie nasunęły mi się w trakcie urządzania mieszkania, pod znakiem której to czynności upłynęło mi ostatnie kilka miesięcy. Wszystkie te zdarzenia przyniosły rzecz jasna mnóstwo różnych refleksji, były jednak czasowo i mentalnie na tyle absorbujące, że nie było okazji na bieżąco przelewać tych refleksji na stronę - czego mi szkoda, bo bardzo bym chciał...

A więc pierwsza i chyba najbardziej domagająca się odnotowania myśl - ta, którą zawarłem w tytule tej notki. Oto mam już w ręce klucze do nowego mieszkania, które na razie jeszcze do zamieszkania niezbyt się nadaje. Przyjeżdżam tam codziennie przywożąc kupione rzeczy, ustawiając meble, sprzątając. Pojawia się coś do spania i mogę już tam nocować - przynajmniej od czasu do czasu (bo ciągle jeszcze większość swoich rzeczy mam w starym mieszkaniu). I pewnego wieczoru przyszedł ten moment, kiedy - chociaż wciąż jeszcze nie nocowałem tam regularnie i nie miałem przewiezionej większości gratów - siedząc na fotelu poczułem, że teraz jestem już naprawdę u siebie, teraz jestem w swoim domu.

Tym momentem był dzień, kiedy na ścianie zawisły kolumny, pod nimi stanął wzmacniacz i pokój wypełniła muzyka - na razie z podłączonego do wzmacniacza przenośnego odtwarzacza MP3, bo żadnego innego sprzętu grającego jeszcze nie przywiozłem... I wtedy zdałem sobie sprawę, w jakim stopniu muzyka jest dla mnie istotnym elementem kształtującym pojęcie domu - tak jak napisałem w tytule, dom bez muzyki nie jest domem...

Potem, w kolejnych tygodniach, skręcając wieczorami półki, układając rzeczy i wykonując temu podobne czynności, wielokrotnie w ich trakcie słuchałem radia - na co w poprzednim mieszkaniu brak było miejsca... Odkryłem wtedy wiele ciekawych rozgłośni i audycji, o których istnieniu nie miałem pojęcia - ale o tym w osobnej notce...

* * *

Urządzając mieszkanie musiałem oczywiście mnóstwo rzeczy kupić. I tu niestety nie sposób się obejść bez pesymistycznej refleksji, jak bardzo zubożał asortyment sklepów - i zmniejszyła się liczba samych sklepów - w porównaniu z okresem początków polskiej transformacji ustrojowej, czyli latami 90. (wtedy właśnie ostatni miałem do czynienia z tego typu dużymi zakupami - przy okazji urządzania poprzedniego mieszkania - stąd to porównanie).

Kiedy patrzy się na sklepy okiem przypadkowego przechodnia, wydaje się, że jest ich mnóstwo i można w nich dostać wszystko. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy potrzebujemy kupić coś konkretnego. Wtedy okazuje się, że można stracić kilka dni, zjeździć pół miasta - i to wszystko bez rezultatu. Czy uwierzycie np. że chyba we wszystkich sklepach meblowych w Krakowie bezskutecznie szukałem najzwyklejszego wiszącego wieszaka do przedpokoju z haczykami i półką, coś w rodzaju takiego jak ten tutaj (no proszę; nawet zdjęcie takiego normalnego wieszaka trudno znaleźć w sieci...)? Nie ma i już. Oczywiście mogę zamówić sobie wykonanie takowego - za nieadekwatnie wysoką cenę i z trzytygodniowym terminem oczekiwania. Mogę też kupić przez Internet - kilka firm zlokalizowanych gdzieś daleko w Polsce je sprzedaje - ale pod względem zakupów przez sieć jestem konserwatystą i jakoś nie wyobrażam sobie zakupu w ten sposób takich rzeczy jak meble. Mebel, zanim zdecyduję się na zakup, muszę zobaczyć w naturze, żadne zdjęcie ani opis mi nie wystarczy. Poza tym generalny problem z zakupami przez sieć jest taki, że kurierzy, którzy dostarczają zamówiony towar, przyjeżdżają zazwyczaj w godzinach pracy swoich firm - czyli wtedy, kiedy większość ludzi także jest w pracy (jest w tym jakiś lekki absurd swoją drogą, bo zakupy przez sieć, które mają być w założeniu ułatwieniem, stają się w ten sposób utrudnieniem z powodu kłopotów z odbiorem przesyłki...) W końcu cudem udało mi się ten nieszczęsny wieszak dostać na Kazimierzu w jednym ze sklepów typu "szwarc, mydło i powidło", handlującym różnymi dość przypadkowymi rzeczami od starej porcelany począwszy, poprzez ubranka dziecięce, po różnego rodzaju meble i akcesoria meblowe właśnie.

Inny przykład. Wydawałoby się, że pewne towary należą do grupy tak podstawowych, iż bez problemu powinno się dać je kupić w każdym typowym sklepie spożywczo-przemysłowym, jaki można spotkać niemal na każdym rogu ulicy. No i pudło. Spróbujcie kupić w takim sklepie łyżki czy widelce, albo taki banał jak zwykłą szczoteczkę do mycia rąk. O ile to pierwsze udało mi się - po obejściu chyba pięciu czy sześciu sklepów - w końcu dostać, o tyle próba kupienia rzeczonej szczoteczki skończyła się porażką - trzeba było po nią jechać do supermarketu.

W większości sklepów spożywczo-przemysłowych część "przemysłowa" jest obecnie niemal symboliczna - ogranicza się do podstawowego asortymentu chemii gospodarczej i kosmetyków. Zniknęły też z ulic sklepy z artykułami gospodarstwa domowego, gdzie można było kupić nie tylko rzeczone sztućce czy szczoteczki, ale praktycznie wszystko co jest potrzebne do wyposażenia mieszkania - talerze, garnki, miotły, wiadra, lustra do łazienki, ręczniki, itd. itp. W latach 90. była to jedna z popularniejszych branż w handlu; obecnie jednymi z ostatnich miejsc, gdzie tego typu rzeczy można kupić, pozostały - paradoksalnie - supermarkety i duże centra handlowe, czyli to, na co zwykle tak się narzeka, iż "zabija" handel. Ulice natomiast zapełniają banki, salony operatorów telefonii komórkowej i sklepy z ciuchami - ale nie takimi podstawowymi, zwykłymi ubraniami niezbędnymi do tego, żeby coś na grzbiet założyć, tylko rozmaitymi fikuśnymi fatałaszkami. Od ilości tych ostatnich można zresztą pomieszania zmysłów dostać, zwłaszcza w tzw. "galeriach handlowych".

Jest w tym dla mnie jakiś absurdalny brak logiki, którego nie rozumiem: czy ludzie naprawdę częściej kupują telefony komórkowe, zakładają konta i biorą kredyty w bankach (bo przecież po nic innego nie trzeba fizycznie do banku chodzić; kiedy już ma się tam konto, wszystkie bieżące sprawy można załatwić przez Internet), bądź stroją się w wymyślne fatałaszki, niż kupują podstawowe domowe akcesoria? Coś tu dla mnie jest postawione na głowie...

* * *

Opisany problem znakomicie daje się zauważyć na przykładzie właśnie mojej okolicy. Tak się śmiesznie złożyło, że mieszkam obecnie mniej więcej w rejonie mojego dawnego miejsca pracy. Okoliczne ulice miałem zatem okazję widywać regularnie od wielu lat. Kiedy przemierzałem je po raz pierwszy, były pełne najróżniejszych sklepów - niektórych wręcz unikatowych na skalę Krakowa, że wspomnę tu tylko kultowy sklep "Elektronik" przy ul. Królewskiej, do którego zjeżdżali się klienci z całego miasta, gdyż można tu było kupić taki sprzęt RTV, jakiego nie było nigdzie indziej... Dziś po większości z tych sklepów pozostało tylko wspomnienie, a najbardziej "handlowy" odcinek ul. Królewskiej wypełniają prawie wyłącznie banki (jest ich tam chyba z sześć), inne instytucje finansowe (jak np. pośrednictwa kredytowe) i salony operatorów komórkowych (są wszyscy, bodajże poza Orange). To wszystko mieści się zaś na odległości jednego przystanku tramwajowego, więc jasno widać, że przestrzeń ta jest przez owe banki i komórki całkowicie zdominowana...

Nie jest jednak tak źle, jak mogłoby wyglądać: kiedy pójdzie się wzdłuż linii tramwajowej trochę dalej na zachód, w stronę Bronowic Nowych, wchodzimy w okolicę, która jeszcze zachowała "ludzki" charakter. Wciąż funkcjonują tam małe sklepy - po niektórych z nich widać, że są w tym miejscu od lat - tradycyjna cukiernia, a nawet takie już egzotyczne w niektórych innych częściach miasta placówki, jak zakład szewski :), i okoliczni mieszkańcy ciągle z zadowoleniem z nich korzystają. Ciekawe, jak długo przeżyją? Oby jak najdłużej...

* * *

Jedną z zalet miejsca, w którym obecnie mieszkam, jest to, że zachęca ono do chodzenia. Od dawna bardzo lubiłem spacerować po mieście; zwłaszcza wieczorem. Mieszkając jednak od dłuższego czasu na peryferyjnym osiedlu, byłem w tej możliwości spaceru znacznie ograniczony - w mojej okolicy po prostu nie było gdzie chodzić. Spacer między blokami, dookoła supermarketu, czy po zdewastowanej i zarośniętej chaszczami ulicy wyprowadzającej gdzieś w niezabudowany jeszcze teren nie jest czymś, co wzbudzałoby szczególny entuzjazm. Żeby się zaś dostać do centrum, musiałem już skorzystać np. z roweru lub komunikacji miejskiej, co oczywiście owocowało pewnego rodzaju "uwiązaniem" do tegoż środka komunikacji i koniecznością powrotu do domu również za jego pomocą.

Teraz znów mogę sobie przypomnieć przyjemność spaceru po mieście, całkiem swobodnego poruszania się tylko na własnych nogach, bez "uwiązania" do jakiegokolwiek środka komunikacji. Jednego z pierwszych wieczorów, kiedy nocowałem w nowym mieszkaniu, poszedłem sobie do kina. Właśnie dosłownie poszedłem - na piechotę. I tak samo potem wróciłem. Ogromna przyjemność spaceru ulicami, które mają swój "charakter", które nie są monotonne i nudne i mają w sobie cały ten urok wędrówki przez miasto - jak to śpiewał Andrzej Sikorowski: "Prowadź mnie, ulico, prowadźże za rękę / Wszystko mnie zachwyca w twym kamiennym piekle / Bramy, co na oścież, kwiaty w każdym oknie / I ten mój samotny, i ten mój samotny marsz..." :)

* * *

I pół żartem pół serio, jeszcze jedna zaleta tej lokalizacji: to, że po okolicznych ulicach kręci się naprawdę mnóstwo ładnych dziewczyn ;). No ale cóż z tego, kiedy mogę sobie jedynie popatrzeć - z żadnego bliższego kontaktu raczej nic nie będzie, bo i niby jak miałoby do tego dojść...? ;(

komentarze (0) >>>