Jak być niepięknym i niebogatym
2011-10-21 kategorie: społeczeństwo Czysta Kraina
Różne "złote myśli" i mniej czy bardziej mądre życiowe rady ujęte w formę zwięzłych stwierdzeń chyba zawsze cieszyły się dużą popularnością, ale w obecnych czasach przeżywają chyba jej szczyt. Niewątpliwie sprzyja temu Internet; chyba każdy dostał kiedyś mailem lub zobaczył na stronie z niekoniecznie najwyższych lotów obrazkami - jakich w Sieci wiele - jakieś szlachetnie banalne hasełka okraszone równie banalnym obrazkiem, mające rzekomo skłonić oglądającego do refleksji.
Nieco wyższą półką są różnego rodzaju poradniki, cieszące się nieodmiennie wysokim powodzeniem w księgarniach oraz na stronach z e-bookami. Zazwyczaj tematyka tych poradników sprowadza się do - oczywiście jedynej sprawdzonej, gwarantowanej i działającej - odpowiedzi na pytanie "jak być pięknym i bogatym". W innym wariancie - jak spowodować, żeby ludzie spełniali nasze życzenia i zaspokajali nasze potrzeby...
Popularność poradników to wyraz toczącej nas choroby utylitarności. To, co w życiu robimy, ma czemuś służyć, ma być środkiem do osiągnięcia jakiegoś celu. A im bardziej konkretny ten cel i im bardziej efektywna metoda jego osiągnięcia - tym lepiej (dlatego wykształcenie powinno obejmować stricte tylko to, co później przyda nam się w pracy). No ale jaki jest ten cel, bo jakiś być musi? Z obserwacji mojego otoczenia wnioskuję, że dla większości ludzi celem zdaje się być zapewnienie sobie jak najbardziej komfortowego życia. Dla ogromnej liczby ludzi (i to na równi garniturowych konformistów, jak i osób mających się za ultra-alternatywne) wręcz bożkiem jest "zdrowy tryb życia", często doprowadzany aż do przesady. Po co to zdrowie? Na przykład po to, żeby spędzać wakacje w egzotycznych krajach. Mało kto już spędza urlop w Polsce: jedzie się na plaże Egiptu, Tunezji, a przynajmniej Chorwacji (tutaj z kolei ci, którzy chcą pokazać swoją alternatywność i nie-mainstreamowość, wybierają bardziej odległe miejsca typu Chiny, Indie albo Brazylia). Aby się kto trochę dorobi, już przestaje wystarczać mu mieszkanie: chce mieć dom, i to najlepiej za miastem. I mimo iż świetnie zdaje sobie sprawę z niedogodności, jakie wiążą się z dojazdem z tak położonego domu do pracy i z powrotem, będzie obwiniał o te niedogodności wszystkich i wszystko, tylko nie swoją decyzję o tym, żeby zamieszkać w takim właśnie miejscu. A już w wykorzystaniu kogoś lub czegoś, aby uzyskać jak najwięcej pieniędzy, niemal nikt nie dostrzega niczego złego. Mamy przecież kapitalizm i to wszystko usprawiedliwia, bo w kapitalizmie to ponoć normalne. Możesz oszukiwać, jeżeli tylko robisz to tak, aby nie naruszać prawa. Jesteś wtedy uczciwy (czyli działasz zgodnie z prawem), a ten, kto dał się oszukać, jest głupi i sam sobie winien. I tak oto ludzie usiłują nasycić swoje apetyty, ale wciąż chcą konsumować więcej...
Tekst, który niedawno pojawił się na tablicy ogłoszeń w moim ośrodku zen, też możnaby zakwalifikować do takiej kategorii. Nawet jego tytuł - "Wskazówki Kyong Ho" - też sugeruje coś pomiędzy "złotymi myślami" a poradnikiem. Ale rady, które daje, są na przekór wszelkim poradnikom... ;)
Przyszedł mi on do głowy przede wszystkim w kontekście rozmów, jakie ostatnio miałem okazję prowadzić z różnymi osobami na temat buddyzmu i mojej praktyki. Jednym z najczęściej powtarzających się pytań było, co praktyka zen mi "daje" w życiu codziennym, co można dzięki niej uzyskać. Jako że już od dawna nie myślę o praktyce jako o czymś, dzięki czemu można "coś uzyskać", a raczej jako o czymś, co "po prostu" robię, bo czuję że jest mi z tym "po drodze", trudno mi było na takie pytania odpowiedzieć. Mógłbym oczywiście odpowiedzieć znanym zenowskim sloganem, że "buddyzm nic nie daje, tylko wszystko zabiera", ale sądzę, że niewiele by to pytającemu wyjaśniło... Tekst mistrza Kyong Ho - jak myślę - przynajmniej w jakiejś części na nie odpowiada. I co bardzo ważne, czyni to równocześnie na dwóch poziomach. Na pierwszym, bardzo zgrabnie i trafnie opisując buddyjską postawę życiową, wyjaśnia w pewnym stopniu, co "uzyskuje się dzięki" praktyce. Jednak zarazem poprzez opisanie tej postawy pokazuje, jak bardzo nietrafne jest samo pytanie. Praktyka buddyjska nie należy bowiem do tej wszechobecnej sfery utylitarności. Nie jest żadnym przepisem na efektywne osiągnięcie dobroczynnych skutków dla swojego życia w krótkim czasie. Nie służy temu, aby się zrelaksować i odprężyć. Nie służy temu, aby osiągnąć większą sprawność umysłu i lepszą efektywność w działaniu. Nie ma na celu nauczenia się rozwiązywania konfliktów i problemów. Nie służy w ogóle osiągnięciu żadnego konkretnego, doraźnego celu. Robi się ją, bo się ją robi. Jak powiedział Krishnamurti: "Medytacja nie jest środkiem do celu. Jest i środkiem, i celem."
Z czasem zaczyna się przybierać postawę, o jakiej mówi Kyong Ho. Zaczyna się dostrzegać dość łatwo wyczuwalną granicę, dzielącą czerpanie przyjemności z życia od życia, które zaczyna obracać się wokół dążenia do przyjemności. I choć umiarkowane życie, jakiego wizja wyłania się ze słów mistrza, amatorom poradników z serii "bogaty ojciec" może wydawać się niewarte uwagi, po jakimś czasie zaczyna się w nim wyczuwać głęboki smak. I choć niewątpliwie wskazówki Kyong Ho przegrywają bitwę na popularność z kolorowymi książkami o tym, jak być pięknym i bogatym, to jestem wdzięczny, że istnieją.