Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Dopalacze a totalitaryzm

2010-10-07, zmodyfikowana: 2010-10-08   kategorie: nowości społeczeństwo

Nie używam ani dopalaczy, ani alkoholu, ani marihuany, ani żadnych innych tego typu wynalazków (po co mi to, skoro jest muzyka? - szereg badań neurologicznych wskazuje, że oddziałuje ona na mózg człowieka w zupełnie analogiczny sposób jak środki psychoaktywne ;)), więc obecna awantura o dopalacze teoretycznie niewiele mnie obchodzi. Teoretycznie - pod warunkiem, że rzecz odbyłaby się w inny, bardziej cywilizowany sposób. Czytając jednak coraz to kolejne medialne doniesienia na temat dopalaczy - takie jak np. to - odnoszę wrażenie, że znalazłem się w środku jakiejś paranoicznej histerii, której ogólny wydźwięk zupełnie mi się nie podoba. I stąd ta notka.

Problem z dopalaczami istnieje w Polsce od ponad trzech lat. I przez cały ten czas było o nim stosunkowo cicho. Nagle w ciągu kilku tygodni pojawia się lawina artykułów o dopalaczach i nagle w zastraszającym tempie cudownie mnożą się fakty prasowe (czym różni się fakt od faktu prasowego, każdy chyba wie) zgonów, ciężkich zapaści itp. po zażyciu dopalaczy. Przez trzy lata dopalacze jakoś nikogo - przynajmniej z punktu widzenia mediów - nie pozbawiły życia ani zdrowia, a tu nagle raptem w krótkim okresie codziennie znajduje się jedna albo kilka osób, której zaszkodziły... Dziwne, prawda? Ale to jeszcze samo w sobie nie byłoby niczym szczególnym, bo nie od dziś wiadomo jak działają polskie media - otóż działają one metodą tłumnego "rzucania" się na jeden i ten sam temat. Jedna gazeta napisze tekst lub stacja telewizyjna wyemituje film na jakiś temat, który nagle ni stąd ni zowąd staje się na tyle atrakcyjny, że "podłapują" go wszyscy inni, "nakręcając" się nawzajem - w efekcie po kilku dniach nikt już nie pisze i nie mówi o niczym innym, tylko o tej jednej sprawie. Tak właśnie stało się w ostatnich tygodniach z dopalaczami.

Naprawdę niedobrze stało się jednak, kiedy w tę nakręconą przez media histerię włączył się rząd, podejmując działania bezprawne. Wszak jeszcze do niedawna wszyscy - łącznie z policją i przedstawicielami tegoż rządu - twierdzili, że na gruncie obowiązującego prawa cały proceder jest jak najbardziej legalny i nie ma podstaw do tego, aby kogokolwiek ścigać za sprzedaż dopalaczy czy zakazywać takiej sprzedaży. I nagle w ciągu jednego dnia - w ciągu którego przecież prawo się nie zmieniło - urządza się masowe policyjne naloty na sklepy z dopalaczami i zamyka się je prawem kaduka (bo skoro nie ma podstaw prawnych, to zamknięcie sklepów było ze strony władz działaniem ewidentnie nielegalnym).

Premier zresztą pośrednio sam potwierdził nielegalność tych działań, przyznając oględnie, iż "w szczególnych sytuacjach" nie zawsze można oglądać się na "rutynę prawną" i że państwo zamierza w kwestii dopalaczy działać "jak w stanie wojny". No cóż, brzmi to zupełnie podobnie jak w przypadku osławionej amerykańskiej "wojny z terroryzmem" po 11 września 2001. Pozazdrościł Tusk Bushowi i Obamie i wyprawił się na własną wojnę - każdy na taką, na jaką go stać...

I podobnie jak w przypadku amerykańskiej "wojny z terroryzmem", tak i w przypadku polskiej "wojny z dopalaczami" mam podobne odczucia. Nie demonizuję prawa, tak jak niektórzy "twardzi" konserwatyści, którzy uważają, że każde złamanie prawa - obojętnie jakie złamanie i jakiego prawa - jest rzeczą z gruntu złą i powinno być bezwzględnie ścigane. Jestem natomiast zdania, że szczególnie ciężkim przewinieniem jest naruszanie obowiązującego prawa przez władze. Uważam, że rolą prawa w państwie prawa jest przede wszystkim właśnie ochrona obywateli przed nadużyciem władzy! A to dlatego, że podstawowym atrybutem władzy jest siła. Ten, kto ma władzę, ma siłę (w postaci np. policji), i z użyciem tej siły jest w stanie przeprowadzić swoją wolę, wszystko jedno czy zgodnie z prawem czy bezprawnie - co właśnie pokazuje ostatnia akcja z dopalaczami. Dlatego właśnie prawo powinno bardzo ściśle i jednoznacznie określać, co takiemu dysponentowi siły wolno, a co nie. Nie może być tak - jak to proponuje premier Tusk - że będzie można sobie zakazywać sprzedaży dowolnego produktu (a nawet zamknąć sklep go sprzedający) tylko na podstawie uznania urzędnika, iż produkt jest "podejrzany", a następnie, po przebadaniu, które może trwać nawet 18 miesięcy (! - a cóż to za absurdalnie długi termin?), będzie można post factum taki produkt uznać za zakazany. Dosadnie podsumował te propozycje w swoim tekście Olgierd Rudak, porównując je do praktyk faszystowskich - i trzeba przyznać, że ma sporo racji...

Dziś rządowi "nie spodobają się" sklepy z dopalaczami, jutro wprowadzi przepisy zezwalające na wsadzanie do więzienia bez sądu osób podejrzanych o pedofilię (bo przecież tu też stawką jest "dbanie o zdrowie i bezpieczeństwo obywateli"), pojutrze powróci chwilowo utrącony pomysł cenzurowania Internetu, aby ktoś przypadkiem nie znalazł tam informacji zagrażających "zdrowiu i bezpieczeństwu obywateli" - np. o tym, jak zbudować bombę - i tak niepostrzeżenie, kroczek po kroczku, sprzedamy naszą wolność na drodze do nowoczesnego państwa totalitarnego...

Ktoś może powiedzieć, że przesadzam, że przecież premier ma dobre intencje, tu naprawdę chodzi o zdrowie i życie i taki przepis na pewno nie będzie nadużywany. O święta naiwności. Na intencjach można polegać w przypadku indywidualnych osób, i to najlepiej takich, które zna się osobiście i można ich intencje faktycznie ocenić. W przypadku aparatu władzy można polegać tylko na ścisłych procedurach, które uniemożliwią temu aparatowi nadużywanie przyznanych mu uprawnień. Nawet jeśli uwierzę w dobre intencje premiera, to przecież nie on osobiście będzie kontrolował i zamykał. Będą to robić dziesiątki anonimowych urzędników, w których dobre intencje - nie mówiąc już o kompetencjach i szeregu innych cech, ze zwykłą ludzką dojrzałością na czele - wierzyć już ani nie muszę, ani nawet nie powinienem. Bez ścisłych procedur regulujących, co im wolno, a czego nie, nikt nie może być - jak to się mówi - pewien dnia ani godziny... Ufającym w "dobre intencje premiera" i argumentującym, że przecież sprzedawcy dopalaczy nie robią nic dobrego, więc czemu ich bronić, polecam przemyślenie sobie słynnego wiersza pastora Martina Niemöllera z czasów II wojny światowej, o tym jak to najpierw "przyszli po Żydów"... Bo nie wiadomo, wokół czego za parę miesięcy znów rozpęta się medialna histeria i co rząd uzna za warte podjęcia działań nadzwyczajnych... Jeśli dzisiaj rząd może wysłać policję, aby zamknąć sklepy, o których jeszcze wczoraj twierdził, że są całkowicie legalne, to jutro policja może wpaść do mnie, aby zarekwirować mi komputer za używanie niesłusznego i "potencjalnie niebezpiecznego" systemu operacyjnego (przez co nie wspieram finansowo imperium Billa Gatesa), a moich kolegów z organizacji Miasta dla Rowerów pozamykać za propagowanie środka transportu, który "szkodzi rozwojowi polskiej gospodarki".

Jeszcze raz podkreślam - nie bronię dopalaczy. W przeciwieństwie do zakazanych "klasycznych" narkotyków, których działanie jest dobrze poznane przez medycynę, te legalne narkotyki - bo czymże innym są dopalacze - są substancjami nowymi, niezbadanymi medycznie, powstałymi w wyniku zupełnie "dzikiego" eksperymentowania. Potencjalnie mogą być znacznie bardziej niebezpieczne dla organizmu człowieka niż narkotyki "klasyczne" i zapewne obrót nimi powinien być w jakiś sposób regulowany i kontrolowany. W jaki - na ten temat powinni wypowiedzieć się eksperci, a na podstawie ich opinii powinno się uchwalić mądre, cywilizowane prawo regulujące kwestię obrotu substancjami psychoaktywnymi. Także tymi legalnymi, jak alkohol i papierosy, jak i tymi obecnie nielegalnymi, z których być może część - jak np. relatywnie najmniej ze wszystkich szkodliwą marihuanę - należałoby zalegalizować (nie rozumiem, dlaczego różne narkotyki mają być traktowane na różnych prawach tylko dlatego, że alkohol i papierosy są częścią wątpliwej "tradycji"). Były na to trzy lata od momentu, kiedy dopalacze pojawiły się w Polsce (a nie od rzeczy jest wspomnieć, że być może by się nie pojawiły, gdyby najpierw nie uchwalono prawa karzącego za posiadanie nawet minimalnej ilości narkotyków na własny użytek - legalne "prochy" trafiły zatem w niszę rynkową osób, które chciały coś "wziąć", ale bały się aresztowania przez policję). Jeżeli w tym czasie nie zrobiono nic, a teraz na hurra i w atmosferze histerii urządza się czerezwyczajkę, to nie napawa to optymizmem i trudno premierowi gratulować takiego posunięcia.

Warto natomiast i jemu, i tym wszystkim, którzy popierają jego działania, zadedykować nieśmiertelny cytat z Benjamina Franklina: "Ludzie, którzy dla tymczasowego bezpieczeństwa rezygnują z podstawowej wolności, nie zasługują ani na bezpieczeństwo, ani na wolność".

komentarze (1) >>>