Felieton

Nos dla tabakiery?

Jakiś czas temu w polskim Usenecie miała miejsce taka oto sytuacja: pojawiła się propozycja utworzenia nowej grupy newsowej. Zgodnie z przyjętymi zasadami tworzenia takich grup, propozycja została przedyskutowana, po czym poddana pod głosowanie. Zanim jeszcze jednak głosowanie to się odbyło i znany był jego wynik, jeden z administratorów serwerów news wypowiedział się publicznie, iż nawet jeżeli ta grupa powstanie, to on jej na swoim serwerze nie założy, i co więcej, będzie namawiał innych administratorów, aby zrobili to samo. Inny był jeszcze bardziej radykalny: w ogóle nie ma co urządzać głosowania, bo niezależnie od jego wyniku ta grupa i tak "nie ma szans" powstać.

Zrozumiałe, że wypowiedzi takie wywołały wielkie poruszenie wśród użytkowników. Rozpętała się wielka dyskusja: co wolno administratorowi serwera news? Okazuje się, że przynajmniej jeżeli chodzi o Polskę - na dobrą sprawę wolno mu wszystko. Żadnego z polskich administratorów newsów nikt do prowadzenia takiego serwera nie zobowiązywał, nie płaci mu za to i go z tego nie rozlicza; rzeczony administrator robi to z własnej dobrej woli i w ramach swojej czysto hobbystycznej działalności (choć warto zauważyć, że - z reguły - nie za własne pieniądze: w dziewięćdziesięciu paru procentach są to serwery uczelniane), wobec czego wszystkie życzenia i sugestie użytkowników może mieć "gdzieś". On jest tu "panem na zagrodzie", on i tylko on decyduje, na jakich zasadach serwer będzie funkcjonował, i czy będzie funkcjonował w ogóle. A jeżeli się komuś nie podoba - nie musi z danego serwera korzystać.

Takie argumenty wysuwają administratorzy - i z formalnego punktu widzenia trudno ich rozumowaniu coś zarzucić. Jednak poza regulacjami formalnymi istnieje jeszcze - a przynajmniej do niedawna istniało - coś, co nazywa się "duchem Internetu": poczucie przynależności do swoistej wspólnoty użytkowników Sieci i lojalności wobec niej. O ile nie budzi specjalnego zdziwienia brak tego poczucia wśród konsumpcyjnie nastawionych "lamerskich" użytkowników, o tyle jego zanik wśród osób, które własnym wysiłkiem, społecznie udostępniają w Sieci jakieś zasoby, jest czymś, czego naprawdę trudno byłoby się spodziewać: kto jak kto, ale ci ludzie powinni chyba dobrze wiedzieć, o co w tym całym Internecie chodzi???

Newsy są usługą specyficzną - tak pod względem technicznym, jak i "społecznym". Od strony technicznej, podstawowym warunkiem funkcjonowania całego Usenetu jest ścisła współpraca wszystkich serwerów ze sobą. Każdy serwer news służy nie tylko swoim bezpośrednim użytkownikom, lecz - pośrednio - całej sieci. Także wszelkie działania administratora takiego serwera mogą wywołać skutki o wymiarze globalnym. Skasowanie jakiegoś listu na jednym serwerze oznacza zwykle skasowanie go wszędzie; brak jakiejś grupy na jednym serwerze to niemożliwość przedostania się jakichkolwiek listów z tej grupy do części sieci położonej "za" krytycznym serwerem (a gdy jest to jeden z głównych serwerów w strukturze transportu newsów?...). Stwierdzenie, że użytkownik "nie musi" korzystać z danego serwera, jest w takiej sytuacji praktycznie równoznaczne stwierdzeniu, że "nie musi" w ogóle korzystać z Usenetu. Ale w takim razie po co ten Usenet, jeśli nie dla użytkowników?

I tu przechodzimy do problemu bardziej podstawowego: dla kogo właściwie w ogóle jest administrator serwera Internetowego? Dla kogo uruchamia na tym serwerze rozmaite usługi? Otóż ja twierdzę, że administrator jest dla użytkowników; spora część administratorów biorących udział w dyskusji na ten temat twierdziła natomiast, że administrator jest dla... swojego szefa czy pracodawcy; że jego zadaniem nie jest "uszczęśliwianie użytkowników", lecz dbałość o prawidłowe działanie systemu; że nie jest on od kontaktów z użytkownikami i rozwiązywania ich problemów.

Jest to dla mnie rozumowanie - przyznam - nieco dziwne. Publicznej usługi Internetowej nie tworzy się wszak dla siebie, lecz dla tych, którzy z niej będą korzystali. To oni są sensem istnienia tej usługi: po co byłaby usługa, z której nikt by nie korzystał? Stwierdzenie administratora, że użytkownik "nie musi" korzystać z jego usługi, wydaje się w tym kontekście jakimś grubym nieporozumieniem: administrator, tworząc usługę, zaciąga bowiem u jej użytkowników swoisty kredyt zaufania. Zaufania, że usługa będzie prowadzona w sposób wiarygodny, a uwagi i propozycje użytkowników traktowane rzetelnie, a nie arogancko zbywane. Tego zaufania nie powinien zawieść: jemu w końcu też nikt nie kazał udostępniać publicznej usługi, jeżeli zamierzał ją traktować tylko jako swoją prywatną zabawkę. Skoro już natomiast powiedziało się "A", to trzeba powiedzieć i "B": publiczna usługa jest dla użytkowników i nie można obrażać się na nich za ewentualne pytania czy zastrzeżenia. Tabakiera jest dla nosa, nie nos dla tabakiery...

Być może administrator, zwłaszcza dużego systemu, istotnie nie jest od kontaktów z użytkownikami (choć doprawdy, niezbyt realna wydaje mi się możliwość należytego dbania o system bez "informacji zwrotnej" od jego użytkowników), niemniej jednak, skoro już się z nimi kontaktuje, z jakiej racji traktuje ich "z góry"? Czy opieka nad systemem świadczącym publiczne usługi nie obejmuje również dbania o to, aby te usługi jak najlepiej służyły ich użytkownikom? Niewątpliwie administrator nie może bezmyślnie spełniać wszystkich zgłaszanych życzeń - w końcu jest odpowiedzialny za całość systemu, i nie może dopuścić, by np. coś, co mogłoby być wygodne dla jednego użytkownika, utrudniło pracę pozostałym. Zawsze jednak można uprzejmie i kulturalnie wyjaśnić, dlaczego czegoś się nie zrobi (choćby nawet dlatego, że nie ma się czasu - a administratorzy nie miewają go wiele...). Na tym jeszcze nikt nigdy nie stracił; tymczasem wielu naszych administratorów woli użytkowników "opieprzać". Taki szpan czy co?

Półżartem nazywa się to "chorobą roocią" (od nazwy konta administratora w systemie Unix - root). Typowa "ofiara" takiej "choroby" wpisuje sobie w sygnaturce e-maila sentencję, iż "system jest dla administratorów, a nie dla użytkowników"; tych ostatnich z ledwością toleruje w sieci. Marzy o tym, by stać się prawdziwym BOFH-em (Bastard Operator From Hell; w wolnym tłumaczeniu "operator z piekła rodem"), który na użytkowników ma bardzo prosty sposób: coś się komuś nie podoba - skasować mu konto i po problemie. Podobno to forma odreagowania stresów wywołanych "idiotycznymi" pytaniami i żądaniami użytkowników, kontakty z którymi wszak nie są zadaniem administratora, a mimo to musi być na tę okropność narażony... Podobno... Nie warto by czasem zmienić pracy, skoro kontakt z tymi, dla których się ową pracę wykonuje, jest taki okropny?

Powróćmy jednak "do naszych baranów", czyli do Usenetu. Wydaje się, że chyba dość już napisano o szczególnym społecznym znaczeniu tej usługi, o jej kapitalnej wręcz roli dla demokracji i wolności słowa. Ciekawe, czy dotarło to do jej administratorów: wiarygodne spełnianie przez Usenet tej funkcji zależy przecież właśnie od ich postawy. "Sobiepaństwo" administratorów może tę wiarygodność całkowicie podważyć: w sytuacji, gdy na jednym serwerze nie będzie grup o komputerach, na drugim o polityce, na trzecim o seksie, itd. itp., a do tego po serwerach do woli szaleć będą roboty kasujące domniemany spam, każdy według własnych reguł - jakie będzie użytkownik mógł mieć zaufanie do Usenetu jako do środka przekazu informacji? Jaką będzie mógł mieć pewność, że wysłana przez niego wiadomość w ogóle gdziekolwiek dotrze?

W krajach nieco bardziej "Internetowo rozwiniętych" prowadzeniem serwerów news zajmują się (poza, oczywiście, serwerami uczelnianymi) zawodowo providerzy Internetu. U nas jak dotąd zaledwie kilka firm providerskich ma własne serwery news, jednak również w tych firmach usługa ta funkcjonuje na zasadzie "hobbystycznej": nikt nie zawiera z użytkownikami żadnych umów na świadczenie tej usługi, nikt też nikomu za to nie płaci. Na razie żaden z providerów nie kwapi się do zmiany tego stanu rzeczy - ze zrozumiałych względów: kto będzie płacił za coś, co może mieć za darmo? Gdy jednak sytuacje podobne do opisanej na wstępie zaczną się powtarzać częściej, i to, co darmowe, stanie się nieprzewidywalne - czy nie warto by pomyśleć o stworzeniu w Polsce, obok obecnie istniejących "hobbystycznych" serwerów, profesjonalnego "trzonu" Usenetu, którego administratorzy będą odpowiednimi umowami formalnie zobowiązani do przestrzegania określonych reguł prowadzenia serwerów? Skoro nie da się inaczej...

P.S. Na razie, głosowanie w sprawie owej nieszczęsnej grupy dało - na szczęście - wynik negatywny. Na szczęście: bo rzeczony administrator nie musiał realizować swojej groźby. Zagrożenie minęło... Na jak długo?


Jarosław Rafa 1998. Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.

Wersja HTML opracowana 26.02.98.


Powrót do wykazu artykułów o Internecie Statystyka