Obecnie jednak mamy nowe czasy. Czasy, w których Internet -
czego wszyscy chcieliśmy - upowszechnił się i "zszedł pod strzechy",
a co za tym idzie - nowicjuszy, mających niewielkie lub żadne pojęcie
o zasadach jego funkcjonowania, jest dziś w Sieci więcej niż
kiedykolwiek. Niestety jednak, nie wszyscy z nich hołdują
pożytecznemu zwyczajowi uczenia się od bardziej doświadczonych
sieciowych kolegów i koleżanek. Po co? Przecież "Internet to taki
program pod Windows" (zasłyszana autentyczna wypowiedź pewnego
użytkownika!), a obsługa Windows - w myśl wszechobecnych reklam - ma
być tak prosta, że nie ma się czego uczyć: wystarczy tylko trochę
sprawności w ręce, żeby trafiać myszką w ikonkę. I potem mamy
zdziwienie: polskie litery niepoprawne? Jak to niepoprawne? Przecież
są oryginalne z polskich Windows, nic nie zmieniałem! Zły parametr
? Nie rozumiem, o co chodzi, ja piszę pod Front Page'em,
tam się wszystko ustawia myszką. I tłumacz tu człowieku takiemu...
Gorzej bywa, gdy ofiara windowsomanii swoją niewiedzę pokrywa
arogancją. On przecież używa najlepszego i najnowocześniejszego na
świecie systemu operacyjnego, nie jakiegoś przestarzałego Unixa, jak
ci malkontenci, co przynudzają o ISO, RFC, jakichś standardach... Na
co to komu? Moja strona WWW daje się prawidłowo obejrzeć wyłącznie
pod Internet Explorerem? Oczywiście, przecież to najlepsza
przeglądarka! Że pod Windows? Nie marudź, przecież wszyscy dzisiaj
używają Windows 95! A przynajmniej wszyscy, którzy się liczą.
Internet to jednak nie tylko "taki program pod Windows".
Internet to przede wszystkim ludzie po drugiej stronie kabla. Wielu z
nich tę sieć tworzyło (bo nie stworzył jej bynajmniej Microsoft...) i
zajmuje się nią od lat. To ci malkontenci od tego przestarzałego
Unixa, który napędza - i napędzać będzie jeszcze długo - znakomitą
większość najważniejszych serwerów w Sieci, bo jest w tym po prostu,
zwyczajnie - najlepszy. Ludzie ci mają bardzo dziwne zwyczaje. Nade
wszystko cenią sobie kompetencję i fachowość swojego rozmówcy,
chętnie udzielają rad i odpowiadają na rzeczowe pytania - nawet
zadane przez kompletnego laika, ale w dobrej wierze poznania Sieci.
Nie cierpią natomiast zarozumiałych ignorantów, którzy, nie zadawszy
sobie trudu zapoznania się z czymkolwiek, od razu gromkim głosem
żądają, by wszyscy inni do nich się dostosowali. Nazywają ich
lamerami. Tak naprawdę, nikt do końca nie wie, co to słówko
znaczy, niewątpliwie jednak jest ono wyrazem jak najgorszej opinii o
tzw. kulturze sieciowej nazwanego w ten sposób osobnika.
Trzeba wyraźnie zaznaczyć, że lamer to nie po prostu nowicjusz.
Lamer to ktoś, kto nie tylko jest "zielony" w sprawach sieci, ale
zamierza takim pozostać; uważa bowiem, że żadna wiedza w tej sprawie
nie jest mu potrzebna. On nie ma czasu lub ochoty, aby takich bzdur
się uczyć, to sieć ma być dostosowana do jego zwyczajów i używanych
przez niego narzędzi! W końcu to mu obiecał nie byle kto, bo sam Bill
Gates!
Zaiste niezwykłym socjologicznym fenomenem jest popularność,
jaką w umysłach ludzi zyskała promowana przez owego pana i jego firmę
(choć nie przez niego wymyślona...) teza, że komputer powinien być
tak "przyjazny dla użytkownika", żeby dało się nim posługiwać... w
ogóle nie mając pojęcia o tym, jak się to robi. Pomysł to o tyle
dziwny, że w przypadku wszystkich innych urządzeń technicznych jakoś
bez oporu akceptujemy fakt, że aby posługiwać się nimi, trzeba
opanować pewne umiejętności. Aby prowadzić samochód, trzeba skończyć
odpowiedni kurs; aby poprawnie obsłużyć magnetowid, trzeba
przynajmniej przeczytać instrukcję obsługi (skądinąd, jak wieść
niesie, wielu posiadaczy magnetowidów w istocie nie umie się
nimi prawidłowo posługiwać). Nawet w przypadku narzędzia tak prostego
jak młotek, wbijania nim gwoździa w ścianę też trzeba się nauczyć.
Tymczasem z komputerem ma być inaczej: to ma być taki samochód,
który, jeżeli nie wiemy, jak należy skręcić w boczną ulicę, usłużnie
nam w tym pomoże (nie zauważając jednakże, że w przecznicy tej stoi
zakaz wjazdu...), i taki młotek, który, gdy zamachniemy się
niecelnie, sam skoryguje kierunek naszego uderzenia tak, aby trafić w
gwoździa (tyle tylko, że sąsiedniego). Bo wygodnie byłoby nie myśleć.
Jednak niestety, a może na szczęście, w myśleniu nikt człowieka nie
zastąpi - lepiej sobie dać sobie spokój z mrzonkami i zabrać się do
nauki podstaw obsługi komputera.
Oczywiście nie ma takiego obowiązku. Można dalej liczyć na
"przyjazne" oprogramowanie. Dopóki iluzje "wychowanych" w ten sposób
użytkowników zamykają się w obrębie ich własnych komputerów, jest to
tylko ich sprawa. Jednakże w pewnym momencie "wychodzą" oni w
Internet - i naturalną koleją rzeczy przenoszą nań ten sposób
rozumowania. To nie oni mają uważać na to, co robią w sieci, to sieć
ma się dostosowywać do ich przyzwyczajeń! Sprawa jest jednakże o tyle
skomplikowana, że sieć - to tak naprawdę inni ludzie. Kto zatem do
kogo powinien się dostosowywać?
Dziennikarze, uwielbiający zgrabne hasła, ochrzcili Internet
mianem "informacyjnej autostrady". Autostrada póki co to nie jest,
prędzej zwykła droga, ale i na autostradach, i na drogach - tych
prawdziwych - obowiązują pewne normy postępowania. Zwiemy je kodeksem
drogowym i uważamy za naturalne, że należy ich przestrzegać. W
Internecie też takie normy są - choć o wiele mniej ścisłe, będące
raczej rodzajem dżentelmeńskiej umowy niż zbiorem sformalizowanych
przepisów. Być może właśnie ta okoliczność sprawia, że jest tak wielu
lamerów, którzy nie zamierzają zadawać sobie najmniejszego trudu, aby
poznać Internetowy "kodeks drogowy" i z pewnością siebie stwierdzają:
ja jeżdżę jak chcę! Co mi tam czerwone światła, zakazy wjazdu,
ograniczenia szybkości! Ja to wszystko ignoruję, a na dodatek jeszcze
zderzam się z innymi samochodami, ile wlezie! Bo mi wolno!
"Starym" użytkownikom sieci niezwykle trudno się znaleźć wobec
takiej postawy. W istocie bowiem, wolno. Za "jazdę" niezgodnie z
Internetowym "kodeksem" nie grożą żadne sankcje karne. A zatem
zgodnie z modną, liberalistyczną zasadą - "co nie jest zabronione,
jest dozwolone". Jak więc wytłumaczyć człowiekowi zupełnie "nie
czującemu" ducha specyficznej wspólnoty, tak wyraźnego w "starych
czasach" Internetu, że jego działalność szkodzi pozostałym
użytkownikom? Jak uświadomić, że nieprzebrane bogactwo Sieci nie jest
czymś, co ot tak po prostu sobie istnieje, i do czego dostęp się
użytkownikom "należy"? Czego potrzeba, aby zrozumieć pojęcie
Internetu jako wspólnego dobra, które wszyscy po kawałku możemy
tworzyć, ale które nieodpowiedzialnymi zachowaniami jesteśmy również
w stanie zniszczyć?
Tego typu argumenty sieciowych "dinozaurów" do lamerów zwykle
nie trafiają. Oni chcą po prostu korzystać z tego, co "jest" w
sieci, i nie obchodzi ich zbytnio, kto to tworzy, podobnie jak
korzystają np. z kablowej czy satelitarnej telewizji. Być może
pewnego pięknego dnia wyginą ostatnie "dinozaury" starego Internetu,
a w sieci pozostaną już tylko oni, mogący wreszcie sobie pobuszować
do woli, nie nękani nudnym zrzędzeniem o jakichś tam standardach czy
netykietach... Ciekawi mnie tylko, po czym będą wtedy buszować; no bo
kto będzie dalej prowadził te wszystkie zrodzone ze społecznej
inicjatywy serwisy i usługi, kiedy nas - "dinozaurów" - zabraknie? W
Sieci pozostaną pewnie jedynie reklamy setek tysięcy firm...
Ale w końcu my już nie będziemy się musieli tym martwić, prawda?
Jarosław Rafa 1997.
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa -
użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co
możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości
licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające
poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.
Powrót do wykazu artykułów o Internecie | Statystyka |