Felieton

Szkoła demokracji

Chwilę temu właśnie zakończyły się wybory. Pierwsze, w których głosowałem. Dotychczas zawsze było to wydarzenie dla mnie obojętne; byłem zdania, iż niezależnie od tego, kto wygra, zwycięscy politycy i tak będą zajmować się przede wszystkim dbaniem o własne interesy i angażowaniem się w różnego rodzaju "wojny na górze". Nie dostrzegałem istotnego wpływu, jaki zwycięstwo tej czy innej partii miałoby mieć na kształt życia w Polsce; a tym bardziej nie wierzyłem, aby cokolwiek w tym zakresie mógł zmienić mój głos. Wizytę w lokalu wyborczym mogłem sobie zatem darować.

Ku mojemu własnemu zdziwieniu, tym razem zadałem sobie trud uważnego wczytania się w programy wyborcze poszczególnych partii, aby w końcu na jedną z nich zdecydować się zagłosować. Zastanawiałem się później, jaka też mogła być przyczyna owej zmiany. Niewątpliwie coś sprawiło, że nabrałem przekonania, iż mój głos coś jednak waży, i może coś zdziałać. Ale co? Tylko jedna rzecz przychodziła mi do głowy. Ani chybi - mógł to sprawić jedynie... Internet.

Blisko pięć lat obecności w Internecie, pięć lat ciągłego obcowania z grupami dyskusyjnymi, w których nieustannie ścierają się poglądy, toczy się walka na argumenty - w sprawach bardzo ważnych, zwyczajnych i zupełnie błahych. Gdzie zwykły, pojedynczy, nieznany nikomu człowiek jedną wypowiedzią może dać początek ogromnemu przedsięwzięciu; gdzie aby zmienić coś, co się nam nie podoba, wystarczy czasami po prostu napisać list; gdzie nasze wypowiedzi mogą - nie wiedzieć kiedy - wyrobić nam pozycję autorytetu, z którego zdaniem inni się liczą, ale mogą też i "strącić" do roli wyśmiewanego przez wszystkich "oszołoma". W ciągu tego czasu wielokrotnie zdarzały się sytuacje, w których zdanie czy to moje, czy też innego użytkownika sieci potrafiło nieraz w rozstrzygający sposób zaważyć na przebiegu wydarzeń. Ze spontanicznego porozumienia Internautów wyłaniały się akcje protestacyjne i konstruktywne inicjatywy społeczne; walczyliśmy o sprawy drobne i ważne, wygrywaliśmy i przegrywaliśmy. Nie zorganizowani w żadne partie ani komitety wyborcze, nie pełniący na ogół żadnych ważnych funkcji - zwykli ludzie. Zapewne niejeden z nich - podobnie jak ja - w tych wydarzeniach miał okazję "poznać siłę swojego głosu". Skutki tego widać nie tylko przy okazji wyborów: gdzieżbym kiedyś podejrzewał siebie o to, że zechce mi się wybrać na tak nudną "imprezę", jak walne zebranie mojej spółdzielni mieszkaniowej? A przecież mam tam okazję rzeczywiście wpłynąć na wiele spraw, które bezpośrednio mnie dotyczą! Tak więc pójdę, zabiorę głos i będę się jasno domagał tego, na czym mi zależy. Nagle okaże się, że poprze mnie jedna czy druga osoba, która inaczej być może by siedziała cicho, co więcej - wiele spraw faktycznie da się załatwić. Wystarczyło tylko o nich powiedzieć...

Dla wielu osób, zwłaszcza znających sieć tylko z gazetowych publikacji, pojęcie "Internet" stało się obecnie tożsame z WWW. Zwróćcie Państwo uwagę na reklamy w gazetach, w których firmy podają swoje adresy Internetowe; zwykle jest tam napisane coś w tym rodzaju: "e-mail: adres@firma.com.pl; Internet: http://www.firma.com.pl/". Do licha, czyż e-mail to nie Internet? Ręce załamałem kiedyś, kiedy podczas szkolenia z podstaw użytkowania Internetu, po godzinnym wykładzie wprowadzającym, omawiającym zasadę działania sieci i dostępne w niej usługi, po półtorej godzinie ćwiczeń z e-mailem i newsami, usłyszałem od jednego ze słuchaczy pytanie: "proszę Pana, a czy z Internetem też będziemy się dzisiaj łączyć?" Zatem chociaż przed chwilą dokładnie wytłumaczono mu, czym jest Internet, choć od półtorej godziny z nim pracował, w jego pojęciu Internet nadal kojarzył się wyłącznie z kolorowymi obrazkami na stronach WWW. Jakim cudem ten nie wiadomo skąd wzięty stereotyp zdołał się tak szybko rozpowszechnić i ugruntować w świadomości ludzi? Może kiedyś odpowie na to pytanie jakiś psycholog czy socjolog...

A ja głoszę pochwałę grup dyskusyjnych. I jeżeli całym sercem popieram ideę jak najszerszego udostępnienia Internetu młodzieży szkolnej, jeżeli oburącz podpisuję się pod inicjatywami typu "Internet dla Szkół" - to nie po to, aby młodzi ludzie tworzyli sobie pełne graficznych "bajerów" strony osobiste i licytowali się, która jest bardziej "cool". Nawet nie po to, aby "ściągali" z sieci informacje przydatne im do lekcji; przede wszystkim po to, aby mieli dostęp do grup dyskusyjnych - tej prawdziwej szkoły demokracji. Prawdziwej, bezpośredniej, obywatelskiej demokracji, w której głos każdego naprawdę się liczy.

Gdzie bowiem dzisiaj młody (i nie tylko młody) człowiek może nauczyć się dyskutowania, wyrażania swoich poglądów, konfrontowania ich z poglądami innych, przekonywania oponentów, stawiania żądań i wyrażania sprzeciwu? Gdzie może zaproponować jakąś inicjatywę i znaleźć chętnych do jej realizacji? Gdzie przekonać się, jak można samodzielnie, własnymi wypowiedziami, wpływać na tzw. opinię publiczną? Czyli - krótko to nazywając - nauczyć się prawdziwej obywatelskiej aktywności? Przecież nie w szkole, w której wciąż dominuje schematyczne przekazywanie wiedzy uczniowi i domaganie się od niego równie schematycznych odpowiedzi. Nie w kościele, gdzie z samego założenia wszelka dyskusja z przekazywaną "z góry" nauką jest bezsensowna. Również nie w organizacjach politycznych, które na ogół służą jedynie pozyskiwaniu zwolenników dla poglądów odgórnie ustalonych przez ich przywódców. Gdzie dzisiaj wysłuchuje się zwykłych, pojedynczych ludzi, przemawiających własnym głosem, a nie głosem tłumu, partii, instytucji czy gazety?

Rzecz jasna, ten najbardziej demokratyczny "środek masowego przekazu" przyciąga mnóstwo szaleńców, głoszących swoje teorie uzdrowienia świata, spammerów chcących tanim kosztem zareklamować swój towar, a także zwykłych chamów, którzy wreszcie mogą komuś pozornie bez żadnych konsekwencji naubliżać. Drażni to wielu użytkowników, głównie ze środowisk akademickich i biznesowych, którzy w trosce o swój cenny czas chcieliby "odfiltrowania" z sieci takich wypowiedzi. Musimy jednak zdać sobie sprawę, że jest to cena, jaką musimy płacić za demokrację; bez takich wypowiedzi nie byłoby wolności słowa. I - co być może szokujące - jest to zarazem także dobrodziejstwo. Tak, ten zalew bezużytecznego śmiecia w grupach dyskusyjnych jest dobrodziejstwem! Zmusza nas bowiem do nauczenia się myślenia na własną rękę, analizowania tego, co czytamy, oddzielania ziarna od plew i wypracowywania sobie własnych poglądów. Stwarza idealne warunki do kształtowania postaw prawdziwie obywatelskich. Wprawdzie trochę na zasadzie "szkoły przetrwania", ale ktoś, kto tę szkołę przetrwa, nie będzie dawał się nabierać na demagogiczne hasła polityczne, ani... na reklamy. Będzie szukał rzetelnej, konkretnej informacji; co więcej - jeżeli jej nie znajdzie, nie będzie wahał się o nią pytać.

Tymczasem minęły wybory. Bez wątpienia politycy nadal będą zajmować się przede wszystkim "wojnami na górze", ale czasami muszą jednak pomyśleć o sprawach dotyczących nas wszystkich. Może na to, w jaki sposób będą o tym myśleć, jakiś wpływ wywarł także i mój głos. A może przekonanie, że mój głos ma na cokolwiek jakikolwiek wpływ, to tylko złudzenie zaszczepione mi przez Internet. Nawet jeżeli: to niech mających takie złudzenia będzie jak najwięcej. Wtedy w pewnym momencie po prostu przestaną one być złudzeniami...


Jarosław Rafa 1997. Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.

Wersja HTML opracowana 30.11.97.


Powrót do wykazu artykułów o Internecie Statystyka