Wokół obydwu stron konfliktu natychmiast zawiązały się koalicje firm komputerowych. Konkurenci Microsoftu z satysfakcją poparli stanowisko Departamentu Sprawiedliwości; z kolei firmy z Microsoftem współpracujące bądź opierające się na jego produktach wydawały utrzymane w niemal histerycznym tonie oświadczenia, utożsamiające ewentualny niekorzystny dla Microsoftu wyrok w tej sprawie z niszczeniem gospodarki amerykańskiej.
Rzecz jasna całą sprawą niezwykle zainteresowały się media, ale niestety, opisywały ją praktycznie tylko z jednego punktu widzenia: jako problem walki konkurencyjnej między firmami - kto komu "urwie" więcej? Faktem jest, że tak naprawdę o to przede wszystkim w tej "wojnie" chodzi, ale nie jest to przecież jakaś abstrakcyjna gra, lecz dotyczy konkretnych, rzeczywistych produktów, kupowanych przez konkretnych, rzeczywistych użytkowników komputerów. To oni są milczącą trzecią stroną w tym sporze; to oni nic na tej całej wojnie nie zyskują, a mogą jedynie stracić. Oni mają swoje powody, aby nie lubić Microsoftu; powody, o których również warto powiedzieć.
Przeciętny użytkownik komputera zwykle nie jest biznesmenem, maklerem giełdowym ani ekonomistą, i z tego punktu widzenia nic a nic nie obchodzi go, kto będzie dominował na rynku, a kto zbankrutuje - czy będzie to Microsoft, czy ktoś inny. Obchodzi go jedno: chce otrzymać za swoje pieniądze oprogramowanie zapewniające należyty komfort pracy. Oprogramowanie szybkie i stabilne. Niestety, powszechnie znanym faktem jest, że wbrew reklamowym hasłom oprogramowanie Microsoftu tego nie zapewnia. Cóż jednak z tego, skoro praktycznie nie ma wyboru - dla Microsoftu, jak dla Telekomunikacji Polskiej S.A., nie ma alternatywy. Choćby nawet ktoś (tak jak ja) dla własnych prywatnych celów nie korzystał z produktów firmy z Redmond, problem zaczyna się, gdy przyjdzie wymienić dane z innymi. Co mam zrobić, kiedy pani redaktor w wydawnictwie prosi mnie o dostarczenie tekstu w Wordzie, ponieważ tylko tego edytora używają w firmie? Chciał nie chciał - musiał...
Chwali się czasami Microsoft za stworzenie "standardu", który ujednolicił środowisko pracy milionów użytkowników komputerów na całym świecie. Otóż standardy bywają otwarte i zamknięte. Standard otwarty polega na tym, że produkty różnych firm są - w pewnym określonym zakresie - ze sobą nawzajem zgodne. Tak jak układ pedałów w samochodzie: niezależnie od marki, zawsze po lewej jest hamulec, a po prawej gaz. I do wszystkich samochodów pasuje ta sama benzyna. Każdą kasetę magnetofonową, małoobrazkowy film fotograficzny czy płytę CD - niezależnie od jakiego producenta pochodzi - mogę włożyć do dowolnego magnetofonu, aparatu fotograficznego czy odtwarzacza i będzie z nim prawidłowo współpracować; to też jest standard otwarty. Standardem takim jest również sama architektura sprzętowa komputerów PC, z procesorami włącznie (produkuje je wszak kilka firm, nie tylko Intel).
Microsoft zaś tworzy "standard" zamknięty, czyli faktyczny monopol: nie ma różnych programów zgodnych z programami Microsoftu - zgodne z programami Microsoftu są tylko one same. Gdyby taki "standard" zastosować do przemysłu samochodowego, to zamiast jeździć samochodami różnych firm, mającymi taki sam układ pedałów i wykorzystującymi tę samą benzynę, musielibyśmy wszyscy jeździć samochodami jednej firmy, która na dodatek produkowałaby również paliwo, nadające się tylko do tych samochodów.
W Internecie na długo przed Microsoftem określono reguły - tzw. protokoły sieciowe - które musi spełniać każdy komputer doń podłączony. Komputer DOWOLNEGO producenta, z DOWOLNYM systemem operacyjnym: nie ma znaczenia, czy jest to PC, Amiga, Macintosh, najnowsza JavaStation czy stary VAX - jedyne, co jest istotne, to stosowanie się do wspólnego protokołu sieciowego. Wszystko współpracuje ze wszystkim.
Tymczasem Microsoft na własną rękę modyfikuje protokoły sieciowe, tak że przestają one być zgodne z opisującymi je dokumentami RFC - Internetowymi "normami", a obsługuje je wyłącznie oprogramowanie Microsoftu. Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że to samo robią i jego konkurenci. W "wojnie przeglądarek" obaj przeciwnicy - zarówno Microsoft, jak i Netscape wprowadzali każdy własne zmiany w sposobie obsługiwania przez program języka HTML (w którym zapisywane są strony WWW), niezgodne nie tylko z oficjalnym standardem, ale w ogóle z całym jego sensem. W sieci zaczęły powstawać strony WWW korzystające z elementów czytelnych tylko dla przeglądarki Microsoftu, wymuszające zatem korzystanie z jednego określonego programu (a co, jeżeli ktoś pracuje pod systemem innym niż Windows?), co stanowi zaprzeczenie całej idei WWW jako otwartego standardu.
"Standardy" tworzone przez Microsoft nie są nawet do końca zgodne same ze sobą: każda kolejna wersja edytora Word wprowadza nowy format zapisu plików, nieczytelny dla wersji poprzednich. Zmusza to do zakupu nowej wersji programu, która oczywiście zajmuje jeszcze więcej pamięci i działa jeszcze wolniej, trzeba więc kupić nowy sprzęt, który mógłby sprostać jej monstrualnym wymaganiom. Kiedyś podręczniki sztuki programowania napominały programistów: jeżeli program działa za wolno - optymalizuj go! Była to żelazna reguła. Obecnie dominuje wśród firm software'owych inna reguła: program działa za wolno - niech sobie użytkownik kupi szybszy komputer. A niemałą rolę w wylansowaniu tego podejścia ma Microsoft i jego rozrośnięte ponad miarę programy. Trzeba też pamiętać o tym - o czym też wiedział kiedyś każdy solidnie wykształcony programista - że każda dodatkowa linijka w programie to większe prawdopodobieństwo wystąpienia błędu. Kiedy marnuje się tysiące wierszy kodu na animowane spinacze podpowiadające użytkownikowi, co ma robić, ikonki zmieniające kolor, gdy się najedzie na nie myszą i tym podobne gadżety, wprowadza się zarazem do programu setki błędów, które w pewnym momencie muszą dać o sobie znać. Nic więc dziwnego, że program ni z tego, ni z owego zawiesza się w trakcie pracy albo wyświetla bezsensowne komunikaty. Przeciętny użytkownik programów Microsoftu może nawet i przeczuwa, że nie jest to rzeczą normalną, ale zwykle nie ma skali porównawczej: nie widział oprogramowania innego niż sygnowane przez firmę z Redmond. Wierzy więc w to, co Microsoft mu wmawia, a reklamować się ta firma potrafi zaiste w sposób genialny.
Nie należą zatem do rzadkości wypowiedzi typu "eee, mnie tam wcale Windows się często nie zawiesza, najwyżej raz dziennie". Cóż, zależy kto do czego potrzebuje komputera, ale komputer, który podczas normalnej pracy - a nie np. testowania pisanych przez siebie programów i usuwania z nich błędów - zawiesza się raz dziennie, uznałbym po prostu za nie nadający się do użytku.
Można inaczej. Istnieją systemy Unixowe - szybkie, bezpieczne i stabilne. Potrafią działać miesiącami (!) bez najmniejszej przerwy (no chyba, że z powodu braku zasilania...), wytrzymują obciążenia, przy których Windows padłyby natychmiast. Mają w końcu za sobą, bagatelka, blisko trzydzieści lat doświadczenia... Tyle tylko, że... nie działa na nich Word! Kółko się zamknęło. Musimy używać systemów Microsoftu, aby działało na nich oprogramowanie Microsoftu...
Microsoft swoim "standardem" może i ujednolicił środowisko pracy użytkowników PC, ale przesiądź tu się, "windziarzu", na Macintosha, nie mówiąc już o takiej np. Amidze... A Unixy - od tejże Amigi, poprzez PC do potężnego wieloprocesorowego Craya - są, jeżeli nie takie same, to przynajmniej bardzo podobne. Program napisany na jeden z rodziny systemów Unixowych można po niewielkich przeróbkach (a czasem i bez nich) przenieść na dowolny inny, nawet wtedy, gdy oba systemy działają na komputerach z zupełnie różnymi procesorami. Przesiadam się z jednego komputera na inny, z jednego systemu na inny - te same znajome komendy, te same programy...
Podobno Bill Gates, którego wielu szefów firm komputerowych boi się jak ognia, sam najbardziej boi się tego, że gdzieś w jakimś akademiku jakiś student - tak jak on sam w młodości - ślęczy po nocach nad systemem, który zrewolucjonizuje rynek komputerowy i zdetronizuje Windows.
Nie wiem, kogo naprawdę boi się Bill Gates, ale wiem, kogo bałbym się na jego miejscu. Bałbym się ludzi, którzy kryją się za nazwą Linux: tysięcy ochotników z całego świata, którzy współpracując ze sobą poprzez Internet tworzą jeden z najbardziej nowoczesnych systemów Unixowych na współczesnym rynku komputerowym. System niezwykły, bo całkowicie darmowy, a zarazem rozwijany w niewiarygodnym tempie; szybkość, z jaką wprowadzane są do Linuxa poprawki i wszelkie nowości, jest poza zasięgiem nawet takiego giganta, jak Microsoft. Po paru latach wegetowania w "podziemiu" najzagorzalszych komputerowych fanów, Linux "dojrzał": przebojem zyskuje popularność, dotarł na czołówki popularnych pism komputerowych, zwykle złośliwie określanych jako "Microsoft-only". Stał się już poważnym konkurentem dla kilku innych, komercyjnych Unixów, zmuszając ich producentów do drastycznego obniżenia ceny. Co ważne, zaczęło pojawiać się dla Linuxa (a co za tym idzie - dla innych Unixów) oprogramowanie, które dotąd stanowiło jego najsłabszy punkt - pakiety oprogramowania biurowego, analogiczne do znanego chyba wszystkim Office'a Microsoftu.
Jestem realistą i nie wierzę, żeby twórcy Linuxa zdołali bezpośrednio istotnie zagrozić rynkowej pozycji Billa Gatesa. Stanowią jednak dla niego groźbę inną, może nawet poważniejszą: im więcej słychać o Linuxie, tym większa jest wśród użytkowników, dotąd skazanych na Microsoft, świadomość możliwości wyboru. Nie daje ona firmie z Redmond zbyt bezpiecznej pozycji...
I bardzo dobrze. W końcu to my - użytkownicy - powinniśmy decydować, jakiego oprogramowania chcemy używać. Nikt nie powinien podejmować tej decyzji za nas - choćby to był Bill Gates.
Powrót do wykazu artykułów o Internecie | Statystyka |