Sieć marzeń

Internetową pocztą elektroniczną przyszedł do mnie list-reklamówka, tak zwany spam. "Wirtualna Dziewczyna i Wirtualny Chłopak to programy sztucznej inteligencji na twój komputer PC" - zachwalał nieznany nadawca. "Możesz ich widzieć, rozmawiać z nimi, zadawać im pytania, powierzać sekrety i wchodzić z nimi w związki". Dalej następowało wyliczenie zalet sztucznych partnerów i instrukcja, w jaki sposób można to oprogramowanie zamówić.

Wykorzystanie komputera dla zastępczego zaspokajania swoich pragnień, marzeń, oczekiwań, które z różnych powodów nie mogą (a przynajmniej sądzimy, że nie mogą) spełnić się w realnym życiu, nie jest oczywiście niczym nowym. Symulowanie w komputerze związku miłosnego może jeszcze nieco nas szokuje jako coś dotąd niespotykanego, ale nie wzbudza już niczyjego zdziwienia "wirtualna rzeczywistość" gier komputerowych, w której doświadczyć można władzy, przygód, bogactwa, strachu, agresji, nawet seksu; a wszystko to w bezpiecznej świadomości, że nic nie dzieje się tak naprawdę.

Warto zauważyć, że na tę wirtualną rzeczywistość komputery bynajmniej nie mają monopolu. Gry komputerowe - poza intensywniejszym wrażeniem faktycznej "obecności" w toczącej się akcji, wynikającym z naszego aktywnego w niej udziału - w swoim sensie nie różnią się od książki, filmu czy przedstawienia teatralnego: do każdego z tych mediów sięgamy po to, by przeżyć sztuczne (co niekoniecznie znaczy, że nieprawdziwe...) emocje w wymyślonym, wirtualnym świecie. Zapracowane szare myszki oglądają "Dynastię" i czytają harlequiny, aby na chwilę zanurzyć się w innej, "lepszej" rzeczywistości i przeżyć w niej coś, na przeżycie czego w tej pierwszej, zwykłej, nie mają nadziei. Oczywiście, różne są marzenia i różna jakość środków służących ich zastępczej realizacji; tak wśród gier komputerowych, jak i wśród książek czy filmów bywają szmiry i bywają dzieła wybitne. To jednakże już zupełnie inny temat, którego rozważanie tutaj zaprowadziłoby nas zdecydowanie zbyt daleko...

Tak naprawdę jednak wszyscy wiemy, choć czasem może sobie wmawiamy inaczej, że obcowanie z wirtualną rzeczywistością, z brzmiącym może prawdziwie, ale przecież wymyślonym scenariuszem, z choćby nie wiedzieć jak rozbudowaną, to jednak ograniczoną inteligencją komputerowych partnerów, jest tylko namiastką tego, czego szukamy naprawdę. Tym czymś jest kontakt z drugim człowiekiem w prawdziwej, "niewirtualnej" rzeczywistości. I tu wartym dostrzeżenia jest fakt, że "miejscem" tego kontaktu w coraz większym stopniu staje się dziś Internet. Za pośrednictwem e-maila, grup dyskusyjnych, stron WWW poznajemy mnóstwo ludzi, z którymi niejednokrotnie nigdy nie spotkamy się twarzą w twarz. Możemy latami zawzięcie dyskutować, poznać swoje poglądy, zainteresowania, wiedzieć, czego możemy się po sobie nawzajem spodziewać; jednym słowem, być dobrymi znajomymi - i nigdy się osobiście nie spotkać. Jest to z pewnością zupełnie nowe zjawisko w historii kontaktów międzyludzkich; trudno ocenić, czy jest ono dobre, czy złe. Zapewne dopiero za lat kilkanaście czy kilkadziesiąt, spoglądając na to z perspektywy minionego czasu, będzie można taką ocenę wydać. Tradycjonaliści oczywiście rozdzierają szaty nad tą formą kontaktów, gdyż dla nich wszystko, co zatrąca o komputer, oznacza "dehumanizację". Komputer, Internet w opinii wielu osób wciąż postrzegane są jako coś, co preferuje intelekt kosztem emocji; co służy suchej wymianie informacji naukowych czy gospodarczych i pozbawione jest jakichkolwiek akcentów osobistych. Tymczasem w istocie Internet jest tymi akcentami osobistymi aż przepełniony: do tego stopnia, że jeżeli ktoś poszukuje właśnie informacji, to często ma problem z "wygrzebaniem" jej spod stosu wypowiedzi niosących emocje.

Zacznijmy od zwykłych prywatnych stron WWW. Po co je robimy? Po co umieszczamy w globalnej pajęczynie pozornie bezużyteczne - z "suchego" informacyjnego punktu widzenia - wiadomości o tym, co lubimy robić, jaki kolor nam się podoba i jakiej muzyki słuchamy najchętniej? Po co wstawiamy tam swoje zdjęcia i zachęcamy do pisania do nas listów? Uczeni ludzie mówią, że jest to chęć dania światu znać o swoim istnieniu; zawołania "Hej! Ja tu jestem!". Dobrze, ale kto to jest ten "świat"? Przecież nikt z nas, tworząc swoją stronę, nie wyobraża sobie jakiegoś abstrakcyjnego "świata", który będzie ją oglądał. Widz naszej strony przybiera w naszych wyobrażeniach - nawet jeśli nie jest to do końca uświadomione - zawsze postać konkretnego człowieka: który podobnie do nas myśli, podziela nasze upodobania, który być może napisze i podzieli się z nami swoimi wrażeniami, i być może wywiąże się z tego jakiś dłuższy i bliższy kontakt. A jeżeli do tego jeszcze ten człowiek będzie płci odmiennej...

Właśnie: napisze. Choć wielki biznes, który z impetem wdarł się do Sieci, ma wielkie ambicje skierowania jej w stronę rozrywkowego, obrazkowego, quasi-telewizyjnego przekazu, Sieć jak na razie dość skutecznie się przeciw temu broni: kultura Internetu jest wciąż w ogromnej większości kulturą słowa pisanego, nie obrazu. Słowo to często bywa ilustrowane rysunkiem (nawet animowanym), fotografią, dźwiękiem - co zresztą, właściwie użyte, potrafi znakomicie dodać mu wyrazu - ale jednak, mimo wszystko, wciąż jest to słowo. Humaniści-tradycjonaliści, którzy kilka lat temu głośno boleli nad upadkiem sztuki pisania listów na skutek powszechnego użycia telefonów, powinni się teraz cieszyć z jej odrodzenia, które następuje właśnie za sprawą Internetu.

Pisanie listów - i ich czytanie - stymuluje zaś wyobraźnię. Korespondując z kimś poprzez e-mail, chcąc nie chcąc tworzymy sobie w umyśle pewną wizję, pewne wyobrażenia tej osoby. Gdy dochodzi - o ile dochodzi - do spotkania osobistego, następuje czasem rozczarowanie: okazuje się, że realna osoba nie dorównuje obrazowi, jaki wytworzyliśmy sobie w swoim umyśle, i zaczynamy żałować, że ten kontakt nie pozostał na zawsze w formie elektronicznej... Bywa też i tak, że spotkanie twarzą w twarz staje się zaskoczeniem pozytywnym. Opowiadał mi znajomy, jedna ze znamienitszych postaci polskiego Internetu, o e-mailowej przyjaźni, żeby nie powiedzieć wręcz romansie, jaki stał się jego udziałem pod wpływem spotkania na zagranicznym wyjeździe z osobą, z którą utrzymywał do tej pory tylko służbowy kontakt przez e-mail. Widziana w wyobraźni chłodna, profesjonalna sekretarka w średnim wieku, okazała się być wprawdzie w istocie znakomitą profesjonalistką - ale przy tym młodą, atrakcyjną i pełną wdzięku kobietą, mającą do tego wiele wspólnych z moim znajomym zainteresowań. Po powrocie znajomego do domu listy zaczęły między nimi krążyć już znacznie gorętsze...

Pewna piękna i obdarzona wybitnie ciętym językiem administratorka jednego z polskich serwerów internetowych (nota bene jedna z niewielu kobiet w tej profesji) była przez parę ładnych lat obiektem zbiorowej, korespondencyjnej adoracji prawie całej męskiej części subskrybentów jednej z grup dyskusyjnych. Zabawa, zainspirowana przez kilku panów, którzy obiekt adoracji znali osobiście, zaczęła żyć swoim własnym życiem i wciągała bez liku nowych uczestników, zachwyconych przede wszystkim ciętymi odpowiedziami, jakich udzielała na forum grupy jej bohaterka. Starannie dbała ona przy tym o odpowiednią kreację swojego image'u, tak, aby prowokować do kolejnych wypowiedzi pod swoim adresem. Najciekawiej czytało się te, w których piszący uzewnętrzniali swoje wyobrażenia o tym, jak też znana im tylko z listów osoba może wyglądać... I tak, obiecująca rozmowa jednej pani z wieloma panami toczyła się w najlepsze; nie ustała nawet po jej zamążpójściu...

Był to przypadek w pewnym sensie szczególny, jako że rozmowa odbywała się na grupie dyskusyjnej. "Zakątkiem" Internetu, gdzie zwykle toczy się najbardziej ożywione życie towarzyskie, jest bowiem IRC (Internet Relay Chat). Rzecz wygląda dosyć dziwnie. Dziesiątki najczęściej bardzo młodych chłopców i dziewcząt siedzą dniami i nocami przed monitorami komputerów, prowadząc za pośrednictwem wystukiwanych na klawiaturze słów i zdań wieloosobową i - często - wielogodzinną rozmowę. Znają się tylko z umownych pseudonimów, jeżeli nie chcą - nie muszą ujawniać swojej tożsamości. Są z daleka i z bliska; z Polski i z zagranicy. Jedni opuszczają towarzystwo, na ich miejsce przychodzą inni; rozmowa trwa...

IRC porównano kiedyś do wirtualnej kawiarni; istotnie bowiem, toczone tam rozmowy to typowo kawiarniane pogaduszki o wszystkim i o niczym. Poczesne miejsce w tych rozmowach przypada flirtom i erotyce. Jako że kobiety w Internecie są w wyraźnej mniejszości, niemal każda kobieta pojawiająca się stale na IRC - nawet zamężna - ma tam wianuszek adoratorów, dających wyraz swojej dla niej sympatii. Oczywiście na publiczne kanały trafiają tylko te "łagodniejsze" wypowiedzi; bardziej pikantne wymieniane są już prywatnie między dwojgiem IRC-owników. Niewątpliwie brak bezpośredniego kontaktu, anonimowość ułatwia podejmowanie takich tematów. W naszym bardzo konkretnym, utylitarnym, a zarazem pełnym alienacji świecie trochę głupio tak "z głupia frant" wyrazić swoje uczucia nieznajomej dziewczynie czy nieznajomemu chłopcu (a komuś, kogo się trochę zna, może nawet jeszcze trudniej: więcej możemy stracić). Na IRC łatwiej: mamy świadomość istnienia - mimo wirtualnej bliskości - bezpiecznego dystansu, który pozwala mówić różne rzeczy bez obawy poniesienia natychmiast ich konsekwencji - czy to negatywnych, w postaci odrzucenia czy wyśmiania, czy pozytywnych, gdy spotkamy się z akceptacją i trzeba będzie spełnić swoje obietnice...

Chociaż z tym dystansem to różnie bywa. W kręgach polskiego IRC znana jest - nie wiadomo, prawdziwa czy zmyślona, niemniej jednak prawdopodobna - opowieść o studentce, która wdała się na IRC w gorącą erotyczną pogawędkę z pewnym mężczyzną. Po kilku godzinach zaczęło być coraz bardziej jasne, że za pseudonimem kryje się... jej wykładowca, siedzący o kilka pokoi dalej! Dziewczyna wstała więc od komputera i przeszła te kilkanaście metrów dzielących ją od pokoju wykładowcy; wirtualnie rozpoczęta randka znalazła swoje jak najbardziej realne zwieńczenie.

Znajomości z IRC w istocie często przenoszą się do realnego życia, choć na ogół nie dzieje się to w tak natychmiastowy sposób, jak w przytoczonej historyjce. Niemniej jednak, parę ślubów w środowisku polskiego IRC już się odbyło, nie wspominając już o niemal regularnych towarzysko-piwnych spotkaniach rozmaitych "paczek" IRC-owników w różnych miastach.

Nie wszyscy jednak dążą do kontynuacji IRC-owych kontaktów w realnym życiu; system ten znakomicie sprzyja realizacji także i nieco innych marzeń. Marzeń o byciu kimś innym, niż jest się naprawdę. Anonimowość, jaką zapewnia IRC, jest znakomitym sposobem na prawie dowolne wykreowanie siebie, swojego wizerunku. Rozmówca nas nie widzi, nie zna; nie ma żadnej możliwości sprawdzenia tego, co piszemy: możemy w rozmowie się upiększyć, odmłodzić, postarzyć, dodać sobie walorów intelektualnych albo siły fizycznej, poszczycić się nieistniejącymi znajomościami z wybitnymi osobami albo prestiżową pracą; wreszcie pójść na całość - zmienić sobie płeć. Pragnienie poznania, jak to jest być osobą płci przeciwnej, zdaje się tkwić - w mniejszym lub większym stopniu - w każdym człowieku. Cóż zatem prostszego niż przybrać sobie (jeśli jest się mężczyzną) żeńsko brzmiący pseudonim, i przedstawiać się żeńskim imieniem, aby przynajmniej podczas sesji IRC móc poczuć się "w skórze" kobiety. Niektórzy prowadzą takie gry miesiącami, a nawet latami, zanim w którejś wypowiedzi "palną" coś, co ich zdemaskuje. Wtedy zaczną od nowa... Dla nich sesje IRC stały się sposobem na życie; realny świat zdaje się być już niepotrzebny. IRC jest ciekawszy, a przy tym daje znowu to samo poczucie bezpieczeństwa, co gry komputerowe: nic nie dzieje się naprawdę. Nawet jeśli totalnie się ośmieszę, to skompromituję tylko nic nie mówiący pseudonim. Zawsze mogę przybrać sobie inny - nową twarz, nową maskę - i zacząć od nowa... Mamy tu do czynienia z przedziwnym wymieszaniem nierzeczywistego i rzeczywistego: rozmawiamy z prawdziwymi ludźmi, ale udają oni kogoś innego; nie wiemy, kto mówi prawdę, a kto kłamie; które elementy jawiącego się nam obrazu są realne, a które przynależą do rzeczywistości wirtualnej.

Nie wydaje się to być drogą w dobrym kierunku. Lepiej chyba pozostawić IRC rzeczywistości - w końcu jest to system przeznaczony z założenia do rozmów między realnymi, a nie wymyślonymi osobami - a swoje pragnienie bycia kimś innym realizować gdzie indziej, gdzie fikcyjność jest jasno zaznaczona; chociażby w MUD-ach. MUD to wieloosobowa internetowa gra, odbywająca się w świecie wykreowanym przez twórcę danego MUD-a. MUD-y mogą być oparte np. na książkach czy filmach, ale mogą być też całkowicie produktem wyobraźni ich twórcy (realizacja marzenia o wszechmocy?). W tym fikcyjnym świecie każdy z uczestników gry wybiera sobie postać, którą chce być; postacie spotykają się, rozmawiają, walczą, w zależności od scenariusza danego MUD-a mają różne cele do osiągnięcia i zadania do wykonania. MUD-y mogą być realistyczne, albo rozgrywać się w świecie fantasy; mogą być historiami gangsterskimi czy szpiegowskimi albo romansami; wszystko zależy od założonego scenariusza. Ponieważ uczestnicy łączą się z serwerem, na którym działa MUD, i rozłączają, wracając do gry nieraz nawet co kilka dni, akcja toczy się z reguły wolno, postacie wiele czasu spędzają na rozmawianiu z sobą, co zbliża MUD-y do IRC; w MUD-zie jest jednak jasne, że nie przemawiamy w swoim własnym imieniu, lecz kreowanej przez siebie postaci.

Do MUD-ów chyba najbardziej pasuje określenie "wirtualna rzeczywistość", choć dalekie są one od znaczenia, jakie pod to określenie podstawia się obecnie: nie ma tu trójwymiarowej graficznej iluzji poruszania się wśród rzeczywistych-nierzeczywistych przedmiotów i ludzi, nie ma rękawic z czujnikami, przenoszących ruchy naszych rąk na działania komputerowego fantomu. Wręcz przeciwnie: nie ma tu grafiki w ogóle. Gra jest oparta wyłącznie na tekście - ale czy przez to nie daje większego pola do popisu wyobraźni? I czy nie bardziej realnie niż wszelkie epatowanie "realistycznymi" trójwymiarowymi efektami działa "żywość" i nieprzewidywalność zachowania postaci, którą kieruje nie komputerowy algorytm, ale inny człowiek?

Pora na jakieś podsumowanie. Internet to dziedzina, w której wszystko wciąż się zmienia, słowa prawdziwe dziś jutro mogą być już nieaktualne. Z tej płynnej sytuacji daje się chyba wysnuć tylko jeden, w sumie niezbyt oryginalny, wniosek: Internet - właściwie użyty - może stać się antidotum na zalewającą nas, zabijającą wyobraźnię, kulturę biernego odbioru obrazków. Może stać się znakomitym środkiem uruchomienia naszej kreatywności, może też być świetnym narzędziem kontaktu z innymi ludźmi. W medium komputerowym jednak bardzo łatwo jest przekroczyć granicę między rzeczywistością a fikcją, między wykorzystaniem go dla wzbogacenia realnego życia a "odpłynięciem" w stworzony w komputerze wirtualny świat. Trzeba uważać, żeby zza tej granicy - jeżeli nawet zdarzy się nam ją przekroczyć - w porę powrócić. Ale to właściwie chyba truizm...


Jarosław Rafa 1998. Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.

Wersja HTML opracowana 21.12.98.


Powrót do wykazu artykułów o Internecie Statystyka