Otwarte znaczy lepsze?

15 listopada 2000 r. rozpoczął działalność Ruch na rzecz Wolnego Oprogramowania (RWO). Jak można wyczytać z manifestu, zamieszczonego na stronie http://www.opensourcepl.org/, ruch stawia sobie za cel upowszechnienie korzystania z oprogramowania typu open-source, czyli o publicznie dostępnym kodzie źródłowym, w polskich instytucjach publicznych.

Gra wydaje się warta świeczki. Corocznie wielkie sumy wydawane są na tzw. komputeryzację: urzędów państwowych, szkół i innych placówek sektora publicznego. Znaczną część tych kwot stanowią wydatki na zakup oprogramowania. Zastąpienie drogiego oprogramowania komercyjnego (nota bene, w Polsce pod tym określeniem praktycznie kryje się swoista monokultura jednej "wiodącej" firmy software'owej) oprogramowaniem o analogicznej funkcjonalności dostępnym za darmo przyniosłoby w skali państwa ogromne oszczędności. A przecież są to publiczne pieniądze, czyli pieniądze nas wszystkich, marnowane na kupowanie za znaczne sumy tego, co niejednokrotnie można byłoby dostać za darmo!

Weźmy choćby jako przykład skądinąd godzien pochwały projekt "Pracownia internetowa w każdej gminie", zainicjowany klika lat temu przez MEN. Serwery sieci lokalnych, w które wyposażano szkoły w ramach tego programu, wykorzystywały oprogramowanie Microsoft Windows NT Small Business Server. Zadałem sobie kiedyś trud policzenia, ile kosztowały licencje na wszystkie te serwery. Biorąc nawet pod uwagę znaczny upust, który MEN uzyskał od Microsoftu, kwota, którą otrzymałem, była horrendalna. Za niewielką jej część można byłoby zlecić ktorejś z polskich firm informatycznych - np. zrzeszonych w Polskim Konsorcjum Firm Linuksowych - opracowanie łatwo instalującej się dystrybucji któregoś z darmowych systemów operacyjnych, zoptymalizowanej pod kątem potrzeb szkół i wyposażonej w "przyjazny" interfejs do administrowania serwerem (obecność takiego interfejsu była jednym z ważniejszych argumentów MEN za wyborem Small Business Servera). Potem wystarczyłoby to powielić w paru tysiącach sztuk... koszt produkcji płyty CD jest przecież minimalny. Tymczasem zdecydowano się na rozwiązanie znacznie droższe, nie wspominając już o jego zdecydowanie wyższych wymaganiach sprzętowych i niższej stabilności... Niejako "przy okazji" większą część zysków zebrał zagraniczny producent software'u, podczas gdy wariant z Linuksem, czy innym darmowym systemem, wspierałby rodzimą przedsiębiorczość...

Dziwiło mnie to jednak tylko do momentu, gdy dokładnie zapoznałem się z kryteriami, jakimi zespół nadzorujący projekt kierował się przy wyborze oprogramowania. Otóż taka ewentualność, jak zamówienie w jakiejś polskiej firmie przystosowania do potrzeb projektu któregoś z darmowych systemów operacyjnych, nikomu nawet nie postała w głowie! Z góry założono, że należy kupić gotowy, komercyjny produkt "z półki", dostępny w danej chwili na rynku! Przy tak sformułowanych kryteriach na placu boju pozostały właściwie jedynie dwa systemy - Novella i Microsoftu - i wobec bardzo wysokich cen oprogramowania tej pierwszej firmy wybór był oczywisty... Zapewne uzyskanie znacznego upustu na oprogramowanie Microsoftu traktowane było przez MEN-owskich specjalistów wręcz jako finansowy sukces, a nie porażka!

Zabrakło zatem u osób decydujących o zakupie świadomości informatycznej - świadomości tego, że rynek software'owy jest nieco szerszy, niż oprogramowanie "wiodących" firm. Myślenie potoczyło się utartym torem, ukształtowanym przez elokwentnych przedstawicieli handlowych owych firm, rozdających wkoło kolorowe ulotki i firmowe gadżety mające na celu przekonanie gawiedzi, że świat poza produktami ich firmy praktycznie nie istnieje. Rzecz jasna, ich postępowanie jest całkowicie zrozumiałe - jest to przecież zadanie marketingu w każdej komercyjnej firmie - ale urzędnik decydujący o wydawaniu publicznych pieniędzy powinien być na tyle zorientowany w temacie, aby nie stać się łatwym łupem marketingowej nowomowy. W tym celu jednak musi być odpowiednio poinformowany - i dlatego niezbędna jest szeroka kampania informująca, uświadamiająca, a nawet swego rodzaju lobbying na rzecz alternatyw dla "jedynie słusznego" oprogramowania komercyjnego... Akcja podjęta przez Ruch na rzecz Wolnego Oprogramowania jest tu zaledwie początkiem...

Open-source to jednak nie tylko znacznie niższe koszty (aczkolwiek te przy wydawaniu publicznych pieniędzy zawsze traktowane są pierwszoplanowo - vide ustawa o zamówieniach publicznych). To także kwestia stabilności i bezpieczeństwa. Powszechna dostępność kodu źródłowego powoduje, że każdy użytkownik posiadający odpowiednie umiejętności programistyczne może sam sobie poprawić ewentualny błąd w programie; co więcej - może tą poprawką podzielić się - za pośrednictwem Internetu - z innymi użytkownikami tego samego programu. Istnieje szereg bardzo jaskrawych przykładów przewagi oprogramowania open-source w tym zakresie. Przykładowo, gdy hackerzy wymyślili atak "Ping of Death", blokujący praktycznie wszystkie używane wówczas w Internecie systemy operacyjne, poprawki dla Linuksa likwidujące błąd pojawiły się w sieci w ciągu kilku godzin. Producenci systemów komercyjnych poprawiali go miesiącami.

Niestety, użytkownicy komputerów zdają się problemem bezpieczeństwa w ogóle nie przejmować. Dobitnie świadczy o tym niedawna inwazja wirusa "Romeo & Juliet", a wcześniej działających na podobnej zasadzie wirusów takich jak "I love you" czy "Melissa". Przy okazji każdego z tych wirusów podnoszono ogromną wrzawę, media epatowały czytelników i słuchaczy liczbą zaatakowanych komputerów i serwowały mądre rady, jak złośliwego stworka uniknąć - na przykład przez... nie otwieranie żadnych listów otrzymanych od adresatów, których nie znamy (chciałbym zobaczyć działalność człowieka wykorzystującego Internet np. do celów biznesowych, który zastosowałby się do tej rady). Jedna z gazet podała nawet jako przykład do naśladowania pewną dużą firmę, która uniknęła infekcji dzięki temu, iż... na pierwszą wieść o wirusie wyłączyła wszystkie swoje serwery poczty elektronicznej i przestała korzystać z Internetu! Żadna z tych panicznych akcji oczywiście nawet nie dotyka istoty problemu. Działanie wszystkich tych wirusów dotyczyło bowiem tylko programu Microsoft Outlook Express i było ściśle powiązane z jego mechanizmami bezpieczeństwa, a raczej "antybezpieczeństwa" - tzn. z możliwością automatycznego wykonywania zawartej w liście elektronicznym potencjalnie niebezpiecznej tzw. "aktywnej zawartości", czyli różnego rodzaju programów i skryptów. W sytuacji, gdy dostępnych jest szereg innych aplikacji pocztowych nie mających takiej cechy - jak np. Pegasus Mail, The Bat czy chociażby Netscape Communicator - wyjście wydaje się oczywiste, a jednak zadziwiająco duża liczba osób wciąż używa niebezpiecznego programu!

O ile można zrozumieć użytkowników domowych, którzy w swojej większości nie znają się i nie chcą znać na komputerach - oni po prostu chcą kupić, włączyć i ma działać (chociaż, jak wskazują powyższe przykłady, aż nazbyt często nie działa tak, jak powinno), to jak usprawiedliwić stosowanie "dziurawego" oprogramowania w firmach? Co robią ich działy informatyczne, których zadaniem powinno być m.in. dbanie o bezpieczeństwo firmowej sieci? Wbrew przysłowiu "mądry Polak po szkodzie", użytkowników tych kolejne ataki wirusów niczego nie nauczyły. Więc cóż mówić o rozumieniu kwestii oprogramowania open-source, gdy użytkownicy nie potrafią (nie chcą?) nawet wymienić jednego programu pocztowego na inny!

Tu niestety swój niechlubny wkład do umacniania monokultury Microsoftu wnosi edukacja. Rozejrzyjmy się po szkołach, po uczelniach: czy gdzieś naucza się posługiwania się edytorem tekstu innym niż Word? Arkuszem kalkulacyjnym innym niż Excel? Programem pocztowym innym niż...? Nie. Uczy się Worda, bo "wszyscy używają Worda", a wszyscy używają Worda, bo... Worda właśnie ich nauczono w szkołach, uczelniach i na różnych kursach! Błędne koło... We wspomnianym już projekcie "Pracownia internetowa w każdej gminie" założono, że w oprogramowaniu komputerów dostarczanych w ramach tego programu do szkół musi znaleźć się pakiet Microsoft Office. Nie było wprawdzie jeszcze wtedy darmowego StarOffice'a (a przynajmniej nie w wersji nadającej się bez zastrzeżeń do użytku), ale istniały przecież tanie, czasami za symboliczną kwotę dołączane do czasopism komputerowych analogiczne pakiety Lotusa czy Corela. Ale nie - nawet nie zastanawiano się, jaki pakiet biurowy wybrać, tylko z góry założono - musi być MS Office i koniec. Bo "tego używają wszyscy". A przecież zasada korzystania z edytora tekstu, czy arkusza kalkulacyjnego, jest w każdym przypadku taka sama, a celem edukacji informatycznej jest chyba nauczenie pewnych zasad, a nie wykucie na pamięć "myszkologii" konkretnego programu.

Dlatego sygnatariusze manifestu RWO (na wspomnianej stronie http://www.opensourcepl.org/ można złożyć pod nim swój podpis) domagają się zmiany programów kształcenia informatycznego w polskim szkolnictwie i oparcia ich w większym stopniu na oprogramowaniu o otwartych źródłach. Przecież za rok czy dwa lata, jeszcze zanim uczeń skończy szkołę, pojawi się nowa wersja Worda, obsługiwana inaczej niż poprzednia i używająca całkiem niezgodnego formatu plików - oczywiście nigdzie nie opublikowanego, bo i po co? Jeszcze konkurencyjne edytory potrafiłyby odczytywać pliki Worda... W przypadku open-source ten problem również nie istnieje - z natury rzeczy format plików jest jawny, a autor jednego programu może nawet wręcz "pożyczyć" sobie całe procedury zapisu czy odczytu plików z innego...

Tego błędu nie popełniono np. w Meksyku, gdzie mniej więcej w tym samym czasie tamtejsze Ministerstwo Edukacji zdecydowało o oparciu całej edukacji komputerowej w szkołach publicznych na Linuksie i zaangażowało zespół programistów do stworzenia odpowiednich aplikacji, które można byłoby wykorzystać w procesie dydaktycznym. Czy uważamy się za na tyle bogatszych od Meksyku, że możemy pozwolić sobie na rozrzutność zakupu "jedynie słusznego" oprogramowania? Zwłaszcza, że nie tylko Meksyk, ale i znacznie bogatsze od nas państwa Unii Europejskiej sterują wyraźnie w kierunku Linuksa. Oprogramowanie open-source ma bowiem jedną kolosalną zaletę - jest długoterminowo wiarygodne. Podkreśla to nawet sam Microsoft (!) w słynnym "dokumencie Halloween", ujawnionym w listopadzie 1998 r. (por. http://www.opensource.org/halloween.html). Długoterminowa wiarygodność oznacza, że prawdopodobieństwo nagłego zniknięcia z rynku lub drastycznej zmiany charakteru i sposobu działania programu typu open-source jest wielokrotnie mniejsze niż w przypadku nawet największej i najbardziej znanej firmy komercyjnej. Nawet jednak gdyby to się stało, firma wykorzystująca w pracy takie oprogramowanie może zawsze po prostu wynająć programistę lub kilku, którzy będą dalej rozwijać i dostosowywać do potrzeb firmy wykorzystywany pakiet - jest przecież kod źródłowy!

Warto zatem popierać ideę open-source. W przeciwnym razie bowiem skazujemy się de facto na dominację jednej firmy software'owej, a czym to grozi, widzimy już w otaczającej nas rzeczywistości: przymusowe korzystanie z Windows i Programu Płatnika do rozliczeń z ZUS-em, przymusowe korzystanie z Excela przez placówki medyczne do rozliczeń z Kasami Chorych, przymusowe korzystanie z Worda przez uczelnie przy wypełnianiu wniosków do Komitetu Badań Naukowych... Nic zatem dziwnego, że w końcu pojawi się reklama taka jak ta, którą można było zobaczyć około pół roku temu w szeregu polskich czasopism komputerowych, a która głosiła wprost, iż dowodem legalności posiadanego oprogramowania jest naklejka z hologramem Microsoftu! Ergo - wszelkie oprogramowanie nie pochodzące z Microsoftu jest nielegalne. Dziwię się, że autorzy tej reklamy nie zostali do tej pory pozwani do sądu przez żadną organizację konsumencką, za nieuczciwą konkurencję i reklamę wprowadzającą w błąd. To jeszcze raz dowodzi, jak wielkie spustoszenia w umysłach polskich użytkowników komputerów poczyniła monokultura...

Inicjatywa Ruchu na rzecz Wolnego Oprogramowania daje nam szansę otrzeźwienia... Czy z niej skorzystamy?


Jarosław Rafa 2000. Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.

Wersja HTML opracowana 26.01.2001.


Powrót do wykazu artykułów o Internecie Statystyka