Jaki będzie polski Internet?

Liczący sobie już 25 lat Internet przez większość tego czasu był siecią budowaną, finansowaną i użytkowaną głównie przez środowiska akademickie. Dopiero w ciągu kilku ostatnich lat rewolucja w sposobie dostępu do informacji, jakiej dokonał system World Wide Web, ukazując "przyjazną twarz" Internetu, spowodowała, iż jego zasięg na świecie zaczął lawinowo się rozszerzać. Dzisiejszy Internet stał się praktycznie siecią powszechną. To już nie tylko, jak za "dawnych czasów", narzędzie pracy naukowej oraz intelektualna rozrywka studentów. W błyskawicznym tempie pojawiły się w sieci firmy handlowe i produkcyjne, redakcje gazet i czasopism, instytucje rządowe, a przede wszystkim - rzesza użytkowników prywatnych, podłączających się do sieci ze swoich domowych komputerów za pośrednictwem licznie powstałych tzw. providerów - firm usługowych, oferujących za niewysoką cenę możliwość połączenia z Internetem przez linię telefoniczną i modem. Coraz liczniejsi producenci oprogramowania do pracy w systemie WWW (na czele z Netscape Communications) prowadzą intensywną promocję swoich programów w świecie biznesu, co owocuje szybkim przybywaniem w Internecie serwerów WWW większych i mniejszych komercyjnych firm, oferujących coraz częściej ściśle komercyjne usługi (nierzadko jest to możliwość zamówienia konkretnych towarów z dostawą do domu), za które trzeba zapłacić podając numer swojej karty kredytowej (w przyszłości można się zapewne spodziewać również możliwości płacenia za pomocą opisywanego w poprzednim numerze Netforum systemu ecash). Serwery instytucji rządowych udostępniają teksty oficjalnych dokumentów, aktów prawnych i różne inne informacje, np. statystyczne, gromadzone przez rozmaite agendy rządowe w ramach ich działalności. Wytwórnie filmowe i płytowe oferują w systemie WWW próbki swoich najnowszych produkcji. Czasopisma umieszczają w sieci swoje elektroniczne wydania - jedne dostępne bezpłatnie, inne po opłaceniu prenumeraty (znowu "kłania się" karta kredytowa, twór niestety w Polsce prawie nieznany). Nie można też zapominać o gigantycznych - i wciąż rosnących - zasobach informacji z różnych dziedzin, udostępnianych tradycyjnie w Internecie przez obecne w nim od dawna uczelnie i inne instytucje "non-profit". A zwykły, przeciętny obywatel oprócz korzystania z tego całego bogactwa usług zyskuje także możliwość przekazywania informacji od siebie, publicznego głoszenia swojego zdania na wszelkie tematy, bądź polemizowania z poglądami innych bez konieczności poszukiwania kogoś, kto łaskawie zechciałby to opublikować - za pomocą list dyskusyjnych lub grup news. Coraz większej liczbie osób pracujących "niematerialnie" - dziennikarzy, uczonych, menedżerów, ekonomistów, prawników - Internet umożliwia wykonywanie swojej pracy na odległość, bez konieczności fizycznego udawania się do miejsca pracy - w domu lub nawet na wyjeździe. Dostęp do sieci staje się otwarciem na świat dla osób niepełnosprawnych, przykutych do wózków inwalidzkich, głuchych, a nawet niewidomych (pod warunkiem posiadania odpowiednich urządzeń dodatkowych do komputera). Świat zmierza coraz większymi krokami w stronę tzw. społeczeństwa informacyjnego, a Internet staje się prowadzącą ku niemu drogą.

Jak w tym kontekście wygląda sytuacja w Polsce? Niestety, nie najlepiej. Rozwój Internetu w naszym kraju jest wciąż hamowany przez różnorakie bariery, w większości nie natury technicznej, a prawno-społeczno-psychologicznej, które - jeżeli istniejący stan rzeczy się utrzyma - stanowić mogą dla przyszłości polskiego Internetu znaczne zagrożenie. Na ten właśnie temat toczy się aktualnie <1> interesująca i ważna dyskusja na "łamach" (o ile można użyć takiego określenia) kilku polskich list dyskusyjnych. Jej uczestnicy zwracają uwagę na wspomniane bariery i zagrożenia i wskazują na pożądane działania zmierzające do ich likwidacji.

Jeżeli chodzi o środowisko akademickie, Internet w Polsce ma się stosunkowo nieźle. Zbudowana została, ze środków przeznaczonych na finansowanie badań naukowych, całkiem nowoczesna sieć szkieletowa łącząca ponad 20 miast w Polsce (zob. "Raport o operatorach sieci..." w Netforum 5/94). W wielu z tych miast powstały - lub właśnie powstają - sieci miejskie, nierzadko realizowane w technice światłowodowej, do których przyłączone są poszczególne uczelnie. Uczelnie nie mają na ogół problemów z uzyskaniem dostępu do Internetu, nie płacą też za niego (przynajmniej jak dotąd) - finansuje go Komitet Badań Naukowych (aczkolwiek, choć może brzmieć to komicznie, uczelnie opłacają podatek VAT od ustalonej stawki opłaty za podłączenie do Internetu). Jednak problemem jest właśnie "akademickość" tej sieci. Zarządzająca nią instytucja o nazwie Naukowe i Akademickie Sieci Komputerowe (NASK) - powołana, jak nazwa wskazuje, do obsługi środowiska akademickiego - jest jak dotąd jedynym (!) operatorem sieci Internet w Polsce, świadczącym usługi także użytkownikom nieakademickim. Żądane zaś przez NASK ceny, które muszą zapłacić ci użytkownicy (w tym również osoby prywatne lub np. szkoły) za dołączenie do Internetu, są wręcz zaporowe (przykładowo: 7.5 miliona starych zł kwartalnie za pojedyncze konto na serwerze z dostępem terminalowym, 18 mln starych zł kwartalnie za najskromniejsze połączenie stałe - 9600 bps - z siecią IP). Przy tym NASK nie wydaje się być zbyt chętnie nastawiony do dalszego rozwoju swojej sieci; powtarzające się co jakiś czas publiczne wypowiedzi wysokich funkcjonariuszy NASK w stylu "W niedalekiej przyszłości będziemy musieli wprowadzić ograniczenia administracyjne rozbudowy sieci Internet" <2> budzą zrozumiałe zdenerwowanie użytkowników i wydają się być zupełnym nieporozumieniem. Kierownictwo NASK najwyraźniej wydaje się nie rozumieć istoty rewolucji, jaka zaszła w ciągu ostatnich lat w Internecie. To już nie ARPANET lat 70-tych, służący wybranym do zdalnego zalogowania się na superkomputerach dla wykonywania obliczeń naukowych... Wprowadzenia Internetu "pod strzechy" jednak nigdzie na świecie nie dokonali instytucjonalni, państwowo-akademiccy operatorzy. Dokonał tego rynek prywatnych providerów, od wielkich korporacji telekomunikacyjnych utrzymujących sieci szkieletowe, po dziesiątki, setki małych firemek wykupujących od tych "wielkich" łącza i sprzedających konta w Internecie po 10 dolarów miesięcznie.

Nie ulega wątpliwości, że stać się tak mogło tylko dzięki istnieniu powszechnie dostępnej i taniej telekomunikacji. Ta zaś z kolei mogła zaistnieć tylko dzięki wolnemu rynkowi telekomunikacyjnemu; swobodzie inwestowania i podejmowania działalności w tej dziedzinie. Tymczasem obowiązująca w Polsce ustawa o łączności nie dość, że wymaga posiadania zezwolenia lub koncesji ministra łączności na jakąkolwiek działalność telekomunikacyjną (włącznie z wszelkim zakładaniem i używaniem sieci i urządzeń telekomunikacyjnych - nawet na wewnętrzne potrzeby firmy!), że posiadaczy tego zezwolenia poddaje licznym rygorom i ograniczeniom, których naruszenie może spowodować jego cofnięcie (określa m.in. typy i parametry techniczne urządzeń, których wolno używać, co skutecznie ogranicza możliwości unowocześniania swojej sieci przez potencjalnego operatora), to jeszcze samo wydanie koncesji uzależnia praktycznie od arbitralnej decyzji ministra. Zawarte bowiem w ustawie sformułowania mówiące np., że "Minister Łączności odmawia wydania koncesji lub zezwolenia, jeżeli: 1) wydanie koncesji lub zezwolenia zagrażałoby interesowi gospodarki narodowej [...]", "3) [...] utworzenie takich sieci może spowodować niekorzystne skutki dla rozwoju danej usługi na określonym obszarze", lub wręcz "wnioskodawca nie daje rękojmi należytego wykonania działalności", mogą być praktycznie zupełnie dowolnie interpretowane i wykorzystywane jako podstawa do przydzielania koncesji wedle uznania. Jedynym operatorem, który nie musi się o nic martwić, bo prowadzenie działalności telekomunikacyjnej ma zagwarantowane ustawą, jest Telekomunikacja Polska SA - faktyczny monopolista. Monopolista, który odmawia dołączenia do swojej sieci międzymiastowej budowanych już gdzieniegdzie przez prywatnych operatorów lokalnych sieci telefonicznych, który nie chce korzystać z nowoczesnej sieci łączy światłowodowych wybudowanych przez energetykę, który wbrew uzgodnieniom utrudnia NASK-owi instalację routerów i osprzętu sieciowego na wynajmowanych mu łączach, a zwykłemu obywatelowi każe czekać na telefon długie lata, mówiąc równocześnie ustami swego formalnego właściciela - ministra łączności: <3> "Kto to powiedział, że potrzeba nam 17 mln telefonów? Trzeba zdawać sobie sprawę z możliwości polskiego rynku. [...] Czy [...] wszyscy będą gotowi płacić tyle, ile trzeba?".

To właśnie ta ustawa, a dokładniej - jej nowelizacja, przygotowana i przedstawiona Sejmowi przez rząd na przełomie lutego i marca br. (z tej właśnie nowelizacji pochodzą przytoczone wcześniej cytaty), stała się impulsem do obecnej sieciowej dyskusji. Proponując rozwiązania zmierzające w kierunku dokładnie odwrotnym, niż obecne przemiany na świecie (zalecenia Unii Europejskiej nakazują jej członkom demonopolizację rynku telekomunikacyjnego do 1998 roku), spotkała się ona z ostrym protestem środowiska sieciowego. Pod sformułowanym w toku dyskusji tekstem protestu Internauci zebrali poprzez pocztę elektroniczną i WWW ponad pół setki podpisów, które przekazano do Sejmu, Senatu i premiera (zbieranie podpisów trwa nadal i ma trwać "aż do skutku", tzn. do uchwalenia zadowalającej środowisko ustawy). Protestowali nie tylko użytkownicy Internetu. Polska Izba Informatyki i Telekomunikacji ostrzegała, że "jeśli nadal na siłę chronić będziemy przestarzałe struktury [...] nie przyjmą nas ani do Unii Europejskiej, ani do NATO." Protestowały firmy prywatne, ale nieliczne i jakoś niemrawo (czyżby bały się popaść w "niełaskę" TP SA?). Mimo protestów Sejm ustawę uchwalił, a protest został jawnie zlekceważony m.in. przez ministra łączności, który w cytowanym już wywiadzie powiedział: "Swoją drogą jestem zdumiony protestami. One wynikają z tego, że ludzie nie wiedzą co piszą i podpisują. Podobnie jak czyni to Polska Izba Informatyki i Telekomunikacji." Dyrektor NASK-u, prof. Tomasz Hofmokl, podczas spotkania z posłami nazwał ów protest "niereprezentatywnym". Argumentem za "niereprezentatywnością" miał być fakt, iż protest podpisała znaczna liczba Polaków z zagranicy, a także spora grupa słuchaczy Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu (???). Oburzeni insynuacjami ministra, jakoby "nie wiedzieli, co podpisują", tudzież porównaniem protestu do działań amerykańskich lobbystów, uczynionym przez prof. Hofmokla na podstawie nie przystającego zupełnie do polskiej rzeczywistości artykułu z tygodnika "Time" <4>, przedrukowanego skwapliwie przez "Gazetę Wyborczą" <5>, Internauci postanowili utworzyć oficjalnie reprezentujące ich stowarzyszenie, aby w przyszłości uniknąć zarzutu "niereprezentatywności". W początku kwietnia na listach dyskusyjnych pojawił się, podpisany przez grupę "weteranów" zasłużonych w tworzeniu polskiego Internetu, "manifest", w którym można było wyczytać: "Widzimy pilną potrzebę powstania ORGANIZACJI: [...] która statutowo zajmie się promocją wykorzystania Internetu w szkołach, uczelniach, instytucjach naukowych i badawczych, administracji państwowej i w całym społeczeństwie; która pomoże w przezwyciężaniu istniejących barier w rozwoju sieci komputerowych w naszym kraju; która zintegruje środowisko polskich internautów, tworząc forum wyrażania opinii i przekazywania ich ośrodkom decyzyjnym [...]".

Podczas dyskusji nad zadaniami i programem działań przyszłego stowarzyszenia nieoczekiwanie pojawiło się prowokacyjne pytanie: "Czy Polsce potrzebny jest Internet?". Stan świadomości znakomitej większości Polaków zdaje się być bowiem dalece niegotowy do rewolucji społeczeństwa informacyjnego. W Polsce wciąż jeszcze częsty jest lęk czy niechęć, a w pewnym stopniu także i niewiedza, w stosunku do elementarnych zastosowań komputera. W wielu biurach i urzędach ciągle króluje maszyna do pisania, papierowe segregatory z aktami i kalkulator. Nawet wielu ludzi słowa - dziennikarzy, pisarzy, naukowców - wciąż używa maszyny do pisania (i to najprostszej, nieelektronicznej) zamiast komputera. Nadal posługujemy się archaicznymi papierowymi katalogami bibliotecznymi, w których wyszukanie czegokolwiek jest benedyktyńską pracą, a komputerowa wersja rozkładu jazdy PKP budzi zdumienie. Sytuacja w tym zakresie - podstawowych aplikacji - zmieniła się co prawda bardzo na korzyść w ciągu ostatnich kilku lat, ale nierzadkie są jeszcze przypadki takie, jak opisywana przez jednego z dyskutantów studentka, która na zajęciach odmawia włączenia komputera, bo... się go boi. Natomiast co do Internetu, sam fakt istnienia tej sieci nie jest jak dotąd znany wielu nawet stosunkowo zaawansowanym użytkownikom komputerów osobistych i sieci lokalnych (włącznie z uczelniami, gdzie dostęp do Internetu jest łatwy). Zaś niektórzy spośród tych, którym jest on znany, programowo go ignorują. Podawano przykład poczytnego czasopisma komputerowego, kierowanego głównie do menedżerów, które "świadomie unika pisania o Internecie traktując to jako nieprofesjonalne". Cóż dziwić się w takiej sytuacji, że zainteresowanie polskiego biznesu Internetem jest znikome, jeśli nie liczyć firm z branży komputerowej. Polski biznesmen, nawet jeżeli posiada konto w Internecie, traktuje to przeważnie jako jeszcze jeden gadżet; możliwość szpanowania adresem e-mailowym na wizytówce. Wciąż jednak nie jest przekonany o tym, że wysłać wiadomość pocztą elektroniczną jest łatwiej, taniej i sprawniej niż faksem. I ma poniekąd rację, przynajmniej jeżeli chodzi o komunikację w obrębie Polski: abstrahując już od faktu, że tylko niewiele firm jak dotąd ma adresy e-mailowe, to wiele z tych, które takie adresy posiadają, rzadko czyta, a jeszcze rzadziej odpowiada na przychodzącą pocztę - koło więc się zamyka. Sprawa ta ma jeszcze jeden aspekt - polskie prawo nie honoruje dokumentów w postaci elektronicznej (a nawet gdy prawo się zmieni, długo jeszcze opór stawiać będą urzędnicze nawyki) - musi być na papierze. (Ciekawe, że akceptowany jest faks, choć przy stosowaniu komputerowych programów faksujących pieczątkę i podpis na piśmie przesłanym tą drogą dużo łatwiej sfałszować niż praktycznie niepodrabialny elektroniczny podpis PGP.) Tak więc z powodu po trosze niewiedzy, po trosze starych przyzwyczajeń brak jest popytu na Internet ze strony biznesu. A właśnie nacisk z tej strony byłby w stanie najskuteczniej doprowadzić do likwidacji telekomunikacyjnego monopolu, powstania wielu konkurencyjnych i tanich operatorów. I pomimo że dla członków tworzącej się organizacji odpowiedź na owo prowokacyjne pytanie jest w sposób oczywisty twierdząca, staje przed nimi ogromne zadanie uświadamiania, uczenia, przekonywania...

Jeszcze jednym zagrożeniem dla Internetu, dostrzeganym przez uczestników dyskusji, jest postrzeganie przez niektóre "czynniki decyzyjne" Internetu jako narzędzia "niebezpiecznego dla państwa" i związane z tym zamachy na wolność słowa w sieci, rozmaite próby jej cenzurowania. Nie jest to jeszcze jak na razie w istotnym stopniu problem Polski: to przede wszystkim w USA - kolebce Internetu - pomimo, że zdecydowana większość kręgów władzy bardzo mocno popiera jego rozwój, znaleźli się parlamentarzyści, którzy obawiając się tego nowego medium komunikacji usiłują przeforsować prawa wprowadzające w sieci swoistą "cenzurę", jakiej nie znajdziemy w żadnej innej dziedzinie życia: proponuje się otóż, aby w przypadku znalezienia na jakimkolwiek serwerze lub w BBS-ie materiału uznanego za pornograficzny lub w inny sposób "nieodpowiedni" karany był nie autor danego materiału, czy też użytkownik, który "uploadował" go na serwer, lecz jego (najczęściej niczego nieświadomy...) operator, przy czym proponowane kary sięgają nawet 5000 dolarów! To tak, jakby karać pocztę za dostarczanie listów o "niemoralnej" treści... Wejście w życie takiego prawa oznaczałoby oczywiście efektywne odcięcie wielu użytkowników od sieci, gdyż większość małych operatorów będzie wolała zapewne zaprzestać świadczenia usług, niż narażać się na ryzyko. Pomysłodawcy takich praw zdają się panicznie obawiać Internetu i najchętniej doprowadziliby zapewne do jego zlikwidowania. Być może źródłem tego strachu jest fakt, iż w sieci toczy się bezpośrednia, prywatna wymiana informacji między obywatelami - na masową skalę. Tendencją każdej władzy, choćby najbardziej demokratycznej, jest kontrolowanie zbierania i rozpowszechniania informacji. Prasę, nawet wolną, dużo łatwiej kontrolować i manipulować, niż miliony obywateli "emitujących", każdy na własną rękę, swoje poglądy via Internet. Tu znika podział na tych, którzy przemawiają, i tych, którzy mogą tylko słuchać. Klasa polityczna traci zatem jedną ze swych podstawowych przewag nad "zwykłymi" obywatelami, co odbiera jako zagrożenie. Demonizuje się więc to, iż w Internecie natknąć się można na teksty agresywnie mówiące o sprawach seksu czy wręcz pornograficzne, albo na "podręcznik terrorysty" traktujący o sposobach domowego wykonywania bomb, nagłaśnia się działania crackerów czy używanie e-mailu przez organizacje faszystowskie, wykorzystując te fakty do antysieciowej nagonki. Tego rodzaju "podręczniki terrorysty" można wprawdzie stosunkowo łatwo kupić w postaci zwykłej książki, a grupa faszystowska zamiast e-mailu może używać faksów czy telefonów, ale w przypadku strachu przed nowym zdroworozsądkowe argumenty nie skutkują. Dodatkowo podgrzewają atmosferę sensacyjne publikacje prasowe w rodzaju wspomnianego tekstu z "Time", czy serii artykułów o crackerze Kevinie Mitnicku, który włamywał się do komputerów licznych wielkich firm i wykradał bądź uszkadzał znajdujące się tam dane. Dalekie echa (a może pierwsze zapowiedzi?) takich postaw możemy zaobserwować i w Polsce. Oto Krzysztof Leski informuje w sieciowym periodyku "Gazeta", iż podczas zorganizowanego dla parlamentarzystów pokazu możliwości Internetu "Posłowie pytali, czy ktoś odpowiada za zawartość cyberprzestrzeni. Trochę się zaniepokoili, że nikt: pojawił się w Internecie dokument o twórczości Krzysztofa Kieślowskiego i 'nie ma możliwości zweryfikowania, czy jest to wiarygodne'" <6>. Także i u nas ukazują się sensacyjne artykuły o crackerach i "podręcznikach terrorystów", których publikacja w polskich warunkach jest działaniem szczególnie szkodliwym - gdyż ludzi, którzy nie zdążyli jeszcze w ogóle poznać sieci, już od niej odstrasza; nie pokazując samego zjawiska, pokazuje od razu potencjalne (i de facto marginalne) związane z nim zagrożenia.

Póki co, mamy więc z grubsza następujący, raczej niewesoły, obraz polskiego Internetu: jedyną istniejącą siecią jest sieć akademicka, zarządzana przez NASK. Dołączanie się do niej innych (w tym prywatnych) użytkowników hamowane jest zaporowymi cenami. Możliwość powstania innych operatorów dysponujących własnymi sieciami blokowana jest przez archaiczną ustawę o łączności i efektywny monopol TP SA - żadna wielka firma telekomunikacyjna (a tylko taką stać byłoby na utworzenie niezależnej sieci, wykorzystywanej rzecz jasna nie tylko na potrzeby Internetu - to byłoby nieopłacalne - ale przede wszystkim telefonii) nie będzie inwestować pieniędzy i wysiłku w przedsięwzięcie niepewne i narażone na rozmaite próby "torpedowania". Rynek małych providerów jest jak na razie znikomy - w całej Polsce firmy takie policzyć można na palcach. Płacąc wysokie ceny NASK-owi za przyłączenie do sieci (oraz TP SA za fizyczne wynajęcie łącza), żądają nierzadko od swoich klientów niewiele mniej niż NASK, co również stawia je poza zasięgiem osób prywatnych. Z kolei użytkownik prywatny chcący skorzystać z usług taniego providera (są takie chlubne wyjątki) zbyt często napotyka na przeszkodę w postaci... braku telefonu, bądź zbyt wysokich kosztów połączeń telefonicznych (uczestnicy sieciowej dyskusji przytaczali dane, z których wynika, iż przeciętny koszt lokalnej rozmowy telefonicznej jest w Polsce dziesięciokrotnie wyższy niż w USA) - to znowu daje o sobie znać monopol TP SA. Niektórzy zdesperowani użytkownicy rozważają możliwość łączenia się z providerem drogą radiową - niestety, przy obecnych regulacjach prawnych jest to droga dostępna praktycznie jedynie dla posiadaczy licencji krótkofalarskiej (przy czym krótkofalowcom nie wolno nawiązywać łączności z nie-krótkofalowcami, czyli praktycznie całą resztą Internetu poza krótkofalarską domeną ampr.org). W paśmie CB transmisja danych komputerowych jest zabroniona, a wykorzystanie jakiegokolwiek innego pasma wymaga - rzecz jasna - stosownego zezwolenia. Najpopularniejsze obecnie na świecie urządzenia pracujące w technice tzw. spread spectrum, transmitujące dane w paśmie 2.5 GHz - na świecie przeznaczonym do powszechnego użytku, podobnie jak pasmo CB - w Polsce nie mogą w ogóle być używane, jako że pasmo to jest nadal zarezerwowane dla... byłego Układu Warszawskiego! Na dodatek, różne niejasności w interpretacji ustawy o łączności przez ministerstwo, NASK, TP SA i inne instytucje powodują, iż providerzy i użytkownicy nie są nawet do końca pewni, czy używanie Internetu przez telefon (bądź radio) za pośrednictwem np. protokołów SLIP czy PPP bez zezwolenia operatorskiego jest w ogóle legalne! Wreszcie, nie wiadomo, jak duży tak naprawdę jest w Polsce popyt na Internet, ze względu na generalną niewiedzę na ten temat większości społeczeństwa - a w pewnych środowiskach jawną niechęć. Przekonanie o niewielkim popycie powstrzymuje od rozpoczynania działalności potencjalnych nowych providerów, a przecież nie może istnieć popyt na coś, czego w ogóle nie ma, jak to dowcipnie podsumował jeden z dyskutantów: "Popyt na statki kosmiczne w Polsce jest zerowy. Dlaczego? Bo nikt ich nie produkuje."

Pomimo wszystkich tych przeszkód Internet w Polsce - trzeba to wyraźnie zaznaczyć - rozwija się i rozwijać się będzie; jest to po prostu cywilizacyjna konieczność. Społeczność użytkowników sieci działa na rzecz tego rozwoju wszelkimi możliwymi w aktualnej, pełnej ograniczeń sytuacji, drogami. Jedną z tych dróg jest rozpoczęta w marcu br. akcja "Internet dla Szkół". W ramach projektu, zainicjowanego przez grupę osób związaną z Wydziałem Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, a sponsorowanego m.in. przez Hewlett-Packard Polska, Sun Microsystems i EDS Poland, do końca kwietnia przyłączono do sieci już 28 szkół w 6 miastach Polski (z tego 14 w Warszawie). Uczniowie tych "usieciowionych" szkół, mając obecnie możliwość poznania walorów Internetu i możliwości jego zastosowań, w przyszłości niewątpliwie stanowili będą liczącą się grupę społeczną świadomą korzyści płynących z sieci i budujących realną atmosferę zapotrzebowania na dostęp do Internetu w naszym kraju.

Co będzie dalej? 18 maja br. w Poznaniu odbyło się zebranie założycielskie stowarzyszenia Polska Społeczność Internetu (bo taką nazwę ostatecznie przyjęła tworzona organizacja). W chwili, gdy Państwo czytacie ten tekst, stowarzyszenie być może zostało już zarejestrowane przez sąd i rozpoczęło formalną działalność. Rozważania o perspektywach polskiego Internetu najlepiej podsumowuje głos jednego z uczestników sieciowej dyskusji, Leszka Bogdanowicza:

"Nie ma chyba lepszej metody propagowania sieci jak poprzez właśnie opracowywanie i udostępnianie jak największej ilości zastosowań, z których korzystać by mogli 'zwyczajni' ludzie. Jak dużo 'zwyczajnych' ludzi zauważy, że sieć może się do czegoś w ich codziennym życiu przydać, lub może nawet, że bez pewnych usług sieci nie mogą się już właściwie obejść, to wtedy nie trzeba się będzie martwić, jak by tutaj wywierać presję polityczne na odpowiednie czynniki decyzyjne - nacisk taki powstanie sam, oddolnie. [...] Myślę więc, że jednym z głównych zadań PSI byłoby wprowadzenie sieci 'pod strzechy' - czyli udostępnienie (lub przyczynienie się do tego) jak największej ilości ludzi usług sieciowych pozwalających w o wiele szybszy i bardziej komfortowy sposób na załatwienie zwykłych codziennych spraw (chociażby np. złożenie podania do administracji lokalnej) lub zdobycie zwykłych informacji (jak np. repertuar kin, teatrów, czy też adresy sklepów usługowych danej branży). Marzenia? To zależy tylko od nas samych..."

Tekst opracowany został na podstawie dyskusji toczącej się od marca do maja 1995 r. na internetowych listach dyskusyjnych dziennikarz@ia.pw.edu.pl i isoc-pl@man.lodz.pl. Archiwa tych list dostępne są pod adresami gopher://csd.ia.pw.edu.pl/11/Dyskusje/Dziennikarz oraz http://www.man.lodz.pl/LISTY/ISOC-PL/ lub gopher://polonez.man.lodz.pl/11/archiwa/arch-isoc. Ze stroną macierzystą stowarzyszenia PSI zapoznać się można pod adresem http://www.psi.org.pl/. Znajduje się tam m.in. formularz umożliwiający zapisanie się do Stowarzyszenia.
Tekst oprotestowanej nowelizacji ustawy o łączności, tekst protestu oraz listę dotychczasowych podpisów znaleźć można pod adresem http://www.ict.pwr.wroc.pl/misc/protest.html. Tam też znajduje się formularz umożliwiający złożenie podpisu pod protestem. W razie braku dostępu do WWW teksty te można uzyskać przez e-mail, wysyłając pod adres ustawa-request@pdi.lodz.pl list z tematem ("Subject:") archive, o treści: get projekt protest podpisy. Listy z podpisami (imię, nazwisko, adres e-mail, ew. inne dane jak np. instytucja, miasto - wg uznania) wysyłać należy na adres rzm@pdi.lodz.pl albo daniela@panix.com podając jako temat słowo PODPIS.
Pod adresem http://www.ispo.cec.be/ znaleźć można dokumenty Information Society Project Office Unii Europejskiej, m.in. tzw. "Green Paper" mówiący o pożądanym stanie regulacji prawnych w zakresie telekomunikacji w Unii, a także terminarz działań zmierzających do pełnej liberalizacji usług telekomunikacyjnych do 1 stycznia 1998 roku.
Przemówienie dyrektora generalnego Internet Society (światowej organizacji użytkowników Internetu) wygłoszone w Pittsburghu 27.02.95, omawiające aktualny stan Internetu na świecie i jego perspektywy, znaleźć można pod adresem http://www.isoc.org/speeches/upitt-foundersday.html.


Przypisy.
1. Tekst pisany w maju br.
2. Tomasz Hofmokl, Andrzej Zienkiewicz w "Networld", styczeń 1995.
3. "To gra interesów", wywiad z prof. Andrzejem Zielińskim - ministrem łączności, "Informatyka", czerwiec 1995.
4. "Hyperdemocracy", "Time" Vol.145 No.4, 23.01.95. URL: http://www.pathfinder.com/time/magazine/domestic/1995/950123/950123.cover.html.
5. "Cyberdemokracja - rządy plebsu", "Gazeta Wyborcza" 18.02.95 (dział "Gazeta Świąteczna"). URL: http://telco.gazeta.pl/~gorbi/cyberdemokracja.html.
6. "Posłowie w Luwrze chwalą Internet", "Gazeta" nr 222, 28.03.95. URL: ftp://poniecki.berkeley.edu/pub/polish/publications/Gazeta/Archives/1995/95.03/gazeta.220.950328.


Jarosław Rafa 1995. Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.

Wersja HTML opracowana 18.03.96.


Powrót do wykazu artykułów o Internecie Statystyka