Polemika: "Czy Internet jest gorszy od komunizmu?"

W "Gazecie Krakowskiej" z 16 kwietnia br. ukazał się tekst Romana Warszewskiego pt. "Czy Internet jest gorszy od komunizmu?". Nie jest to pierwszy tekst prasowy o Internecie, dla którego charakterystyczna jest całkowita nieznajomość przez autora tematu, połączona jednak z absolutną pewnością słuszności swoich sądów. Epatowanie czytelnika w kontekście Internetu "ciężkimi" słowami, mającymi w społeczeństwie polskim zdecydowanie złą konotację, jak ów tytułowy "komunizm", należy wszakże uznać za manipulację, zdecydowanie wymagającą polemiki.

Strach przed czymś nowym, nieznanym, nie jest w historii wynalazczości niczym nowym. Każdy rewolucyjny wynalazek - a Internet takim niewątpliwie jest - "zyskiwał" sobie spore grono przeciwników, wysuwających grubego kalibru argumenty, jak chociażby ten przeciwko budowie linii kolejowych: huk pędzących pociągów groził jakoby... utratą mleczności krów pasących się przy torach. We wstępie swojego artykułu autor pisze, iż "Internet potęguje wszystkie wady, jakie poprzednio [...] przypisywano komputerom i mikroelektronice". Ja raczej sformułowałbym to tak: przy okazji Internetu na nowo, z większą siłą, pojawiają się u pewnej grupy ludzi te same obawy, które nie tak dawno towarzyszyły komputeryzacji w ogóle. Te ostatnie obawy mamy jednak jako społeczeństwo w dużym stopniu poza sobą. Dziś komputerem posługuje się w swojej pracy ekspedientka, sekretarka, inkasent, fryzjer; zapewne również i autor rzeczonego tekstu. Teraz nadeszła pora na strach przed Internetem. Strach przed niewidzianym: jeszcze nie spotkałem osoby aktywnie używającej Internetu, która wyrażałaby podobne obawy. Sądy takie wyrażają jedynie ludzie, którzy "wiedzą że dzwonią, ale nie wiedzą w którym kościele": coś słyszeli, czytali jakiś artykuł w prasie (napisany najczęściej przez kogoś równie niewiele znającego się na rzeczy), sami natomiast "sieciowania" nie spróbowali.

Autor obawia się zagrożenia wolności jednostki przez Internet. Rzekomo mamy mieć do czynienia z "technologią kontroli i perfekcyjnego nadzoru". Jest to po prostu nieprawda. Z samej zasady swojego działania Internet nie zapewnia - co obecnie jest uważane właśnie za jego słabość - żadnych mechanizmów pozwalających na identyfikację użytkownika (o ile on sam w tym nie pomoże), a co dopiero mówić o nadzorowaniu. Z reperkusjami tego faktu często mają do czynienia uczestnicy internetowych grup dyskusyjnych, otrzymując obraźliwe listy od anonimowych, niemożliwych do zidentyfikowania osób.

"Połączenie systemów informatycznych [...] zagraża ludzkiej wolności". Istotnie, gdyby połączyć ze sobą informacje o obywatelach, znajdujące się chociażby np. w bazach danych różnych firm zajmujących się sprzedażą wysyłkową, mogłyby one stanowić narzędzie niemal totalitarnej kontroli. Wiele państw słusznie broni się przed taką ewentualnością, wprowadzając prawa o ochronie danych osobowych (nb. Polska wciąż takiej ustawy nie ma), do których nawiązują cytowane przez autora fragmenty raportu Klubu Rzymskiego ("zakaz porównywania danych z różnych systemów", "prawo obywatela do sprawdzenia rzetelności danych o sobie", "obowiązek poinformowania o użyciu danych"). Nie jest to w istocie jednak problem Internetu, w którym baz danych osobowych nikt nie udostępnia. Bo chociaż rzekomo "w Internecie każdy może z każdym, o każdym, dla każdego", to podstawową zasadą jest jednak, że skorzystać można tylko z tych informacji, które zostały przez kogoś świadomie "wystawione" na widok publiczny.

Faktem jest, że możliwość publikowania w sieci przez każdego dowolnych treści powoduje, używając słów autora, "informacyjny kociokwik". Problemów ze znalezieniem poszukiwanej informacji użytkownicy Internetu są w pełni świadomi i nie od dziś znane są mechanizmy pozwalające tym problemom zaradzić: systemy wyszukiwawcze, potrafiące wskazać, na którym z tysięcy internetowych serwerów znajdują się informacje na poszukiwany przez nas temat. Innym zupełnie aspektem tego "kociokwiku" jest jednakże fakt, że Internet realizuje w sposób chyba najpełniejszy zasadę wolności słowa. Tu każdy może zaprezentować publicznie własne zdanie i nie decyduje o jego rozpowszechnieniu "filtr" w postaci dziennikarza, kreującego "właściwą" prawdę i "właściwą" jej interpretację. Niejednokrotnie spotykamy się więc w sieci z wypowiedziami całkowicie sprzecznymi i musimy sami myśleć, aby odróżnić prawdę od fałszu. Taka konieczność może istotnie budzić niechęć wśród tych, którzy dotychczas woleli mieć "prawdę podaną na talerzu" (czyżby to rozumiał autor przez "telewizyjny proletariat"?) ja jednak widzę w niej same pozytywy.

Internet jakoby miał "wzmagać myślenie racjonalne kosztem nieracjonalnego, twórczego". Naprawdę trzeba nie widzieć na oczy Internetu, aby taki sąd wygłosić. Internet jest nie tylko martwym zbiorem informacji zgromadzonych na dyskach serwerów (choć i wśród tych informacji znajduje się mnóstwo "nieracjonalnych", czego znakomitym przykładem są wszelkie tzw. strony osobiste użytkowników), to przede wszystkim narzędzie komunikacji miedzy ludźmi. Dzięki internetowym grupom dyskusyjnym można odwołać się do "mądrości zbiorowej", prosząc nieznane sobie osoby o odpowiedź na swoje pytania czy problemy. W ten sposób działają w Internecie nawet psychoterapeutyczne grupy wsparcia. Internet nie może oczywiście stanowić jedynego środka komunikacji międzyludzkiej, ale często jest środkiem najskuteczniejszym, także w sprawach "nieracjonalnych" (list od narzeczonej z zagranicy dojdzie w ciągu kilkunastu minut...)

Ostatni akapit tekstu "Czy Internet jest gorszy od komunizmu?" stanowi swoiste curiosum. Autor obawiając się rzekomej "komunistyczności" Internetu sam prezentuje poglądy właśnie na wskroś komunistyczne. Boi się bowiem tego, że wytworzą się grupy ludzi bardziej i mniej umiejące się posługiwać Internetem. Toż przecie mit społeczeństwa bezklasowego i powszechnej równości był właśnie jednym z podstawowych komunistycznych dogmatów! Ludzie byli, są i będą różni, i mają różne zdolności. Internet nie jest i nie miał być żadnym cudownym lekarstwem na nierówności społeczne! Zjawiska społeczno-ekonomiczne, które autor krytykuje w ostatnim akapicie swojego tekstu, mają i miałyby miejsce także i bez Internetu i śmiem twierdzić, że nie mają z nim nic wspólnego.

I jeszcze jedna rzecz wymaga wyjaśnienia: Internet nie jest instytucją, organizacją, nie ma żadnego centralnego zarządu. Każdy działa w nim na własną rękę; po angielsku określane jest to dosłownie jako "cooperative anarchy". Żeby określać taki twór mianem "komunistycznego", trzeba doprawdy mieć nielichą fantazję...


Jarosław Rafa 1996. Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.

Wersja HTML opracowana 4.06.96.


Powrót do wykazu artykułów o Internecie Statystyka