Nie jest to pierwszy prasowy tekst o Internecie, w którym autor objawia swoją całkowitą ignorancję tematu. Nie przeszkadza mu to jednak ze swadą rozwijać swoje pseudosocjologiczne teorie, okraszając je przy tym obficie "ciężkimi" słowami, które w społeczeństwie polskim mają bardzo złe konotacje, jak właśnie ów tytułowy komunizm. Z tego też powodu tekst ten ma niejako większy "ciężar gatunkowy" i bardziej domaga się polemiki niż ukazujące się tu i ówdzie enuncjacje przedstawiające Internet jako źródło pornografii, czy wskazówek dla domorosłych terrorystów, jak zbudować bombę.
Zacząć trzeba od faktu, że strach przed czymś nowym, nieznanym, jaki przebija z każdego zdania wspomnianego artykułu, i zdaje się chyba być głównym motorem jego napisania, nie jest oczywiście w historii niczym niezwykłym. Każdy rewolucyjny wynalazek - a takim niewątpliwie jest Internet - "zyskiwał" sobie zawsze na początku swego istnienia spore grono przeciwników, wytaczających najrozmaitsze argumenty. Tak było chociażby z drukiem, koleją (warto w tym miejscu wspomnieć ów słynny, anegdotyczny już argument: pędzące pociągi miały jakoby spowodować... utratę mleczności krów pasących się przy torach!), szczepionką, telefonem, samym komputerem wreszcie. Nie inaczej jest i z Internetem. We wstępie swojego artykułu autor pisze, iż "Internet potęguje wszystkie wady, jakie poprzednio [...] przypisywano komputerom i mikroelektronice". Jest to poniekąd prawda, choć ja raczej sformułowałbym to tak: przy okazji Internetu na nowo, często z większą siłą, pojawiają się u pewnej grupy ludzi te same obawy, które nie tak dawno towarzyszyły komputeryzacji w ogóle. Te ostatnie obawy, choć niewątpliwie sporo jeszcze jest osób bojących się komputera, mamy jednak jako społeczeństwo w większości już poza sobą (prowadząc zajęcia na kursach komputerowych daje się to odczuć dość wyraźnie). Teraz nadeszła pora na strach przed Internetem. Strach przed niewidzianym: bo jeszcze nie spotkałem osoby aktywnie używającej Internetu, która wyrażałaby podobne obawy. Sądy takie wypowiadają praktycznie jedynie ludzie, którzy "wiedzą że dzwonią, ale nie wiedzą w którym kościele": coś tam skądś słyszeli, czytali jakiś artykuł w prasie (nota bene napisany najczęściej przez kogoś równie niewiele mającego do czynienia z Internetem), niewątpliwie natomiast nie zadali sobie tego trudu, aby usiąść przed komputerem i spróbować choćby przez kilka miesięcy "poszperać" po Internecie. Umberto Eco czy Stanisław Lem, na których powołuje się autor artykułu, nie mogą być w sprawie sieci żadnymi autorytetami - bo po prostu z niej nie korzystają.
Autor obawia się zagrożenia przez Internet wolności i prywatności jednostki. Śmiem twierdzić, że w obecnej chwili, w Polsce, o wiele większym zagrożeniem dla naszej prywatności są rozmaite firmy "marketingu bezpośredniego", skupujące nasze adresy z urzędów, bibliotek, przychodni i skąd się tylko da, i wykorzystujące je do rozsyłania nam reklamówek, a Bóg wie do czego jeszcze... Baza danych, jaką jest w stanie zgromadzić taka firma, może istotnie być dla wolności jednostki poważnym zagrożeniem. To właśnie na tego rodzaju zagrożenia zwracał uwagę raport Klubu Rzymskiego, którego fragment cytuje autor tekstu. We fragmencie tym wyraźnie jest mowa o automatycznym przetwarzaniu danych, który to termin każdemu choć trochę obeznanemu z komputerami mówi jednoznacznie, o jakiego rodzaju "połączone systemy informatyczne" tu chodzi. No ale cóż, jeżeli ktoś nie odróżnia boksu od gimnastyki artystycznej i jedno i drugie wrzuca do "worka" z napisem "sport", to oczywiście niedaleko stąd do wniosku o zagrożeniach płynących z Internetu. Tyle tylko że baz danych osobowych nikt w Internecie nie udostępnia i nie ma takiego zamiaru, chociażby ze względu na wspomniane przez autora regulacje prawne, które właśnie baz danych dotyczą ("zakaz porównywania danych z różnych systemów", "prawo obywatela do sprawdzenia rzetelności danych o sobie", "obowiązek poinformowania o użyciu danych").
Rzekomo "w Internecie każdy może z każdym, o każdym, dla każdego". Może i może, ale podstawową zasadą jest to, że w Internecie można skorzystać tylko z tych informacji, które zostały przez kogoś publicznie udostępnione. Jeżeli ktoś chce udostępniać publicznie informacje o sobie - jego prawo; jeżeli nie - nikt nie ma żadnej możliwości, aby wykorzystując tylko Internet czegokolwiek się o nim dowiedzieć. Wręcz przeciwnie: zmorą użytkowników Internetu bywają niemożliwe do zidentyfikowania osoby, które korzystając z zasłony anonimowości np. rozsyłają w sieci obraźliwe i agresywne listy. Faktem jest, że możliwość publikowania w sieci przez każdego, co tylko mu ślina na język przyniesie (może raczej powinienem napisać: co tylko mu palce na klawiaturze wystukają), powoduje, używając słów autora, "informacyjny kociokwik". Problemów ze znalezieniem poszukiwanej informacji użytkownicy Internetu są w pełni świadomi i nie od dziś znane są mechanizmy pozwalające tym problemom zaradzić: systemy wyszukiwawcze. Ich istnienie jest szeroko znane nawet początkującym użytkownikom sieci: są one najczęściej "odwiedzanymi" miejscami w całym Internecie, a ich najnowsze generacje są już na tyle doskonałe, że bardzo szybko i prawie bezbłędnie potrafią wskazać, na którym z tysięcy internetowych serwerów znajdują się informacje na poszukiwany przez nas temat (jeszcze raz podkreślam: informacje świadomie przez kogoś udostępnione!). Tego "miliarda dolarów w jednodolarowych banknotach" wcale nie trzeba przeliczać ręcznie - od tego są odpowiednie maszyny!
Obawy o "informacyjny kociokwik" często też wynikają z faktu, że Internet, dając możliwość wypowiadania się każdemu, prezentuje tym samym informacje w formie "surowej", nie przetworzonej i uładzonej przez znajdujący się pomiędzy źródłem i odbiorcą "filtr" w postaci dziennikarza klasycznego środka przekazu, który kreuje "właściwą" prawdę i "właściwą" jej interpretację. W Internecie musimy uczyć się sami myśleć i odróżniać prawdę od fałszu. Jak pisze o tym w swoim dostępnym w sieci pięknym tekście "Prawda a Internet" Vinton Cerf, pierwszy prezes Internet Society (międzynarodowego stowarzyszenia skupiającego użytkowników Internetu): "Nie istnieją filtry elektroniczne, odsiewające prawdę od fikcji. Nie ma inteligentnego V-chipa (układ elektroniczny służący do blokowania dostępu dzieci do pewnych programów telewizyjnych - głównie o treści erotycznej - który na mocy nowej ustawy o telekomunikacji musi być obowiązkowo instalowany w większości telewizorów w USA - przyp. J.R.), który oddzieli złoto od ołowiu. Mamy jedno, jedyne narzędzie: krytyczne myślenie. Ta prawda znajduje zastosowanie również do wszystkich innych środków komunikacji międzyludzkiej - nie tylko Internetu. Być może World Wide Web (najpopularniejszy obecnie system prezentowania informacji w Internecie - przyp. J.R.) po prostu zmusza nas do tej konstatacji silniej, niż inne media". Konieczność myślenia, wyrabiania sobie samemu własnego zdania, może istotnie budzić niechęć wśród tych, którzy dotychczas woleli mieć informację "podaną na talerzu", ja jednak widzę w niej same pozytywy.
Internet jakoby miał "wzmagać myślenie racjonalne kosztem nieracjonalnego, twórczego". Naprawdę trzeba nie widzieć na oczy Internetu, aby taki sąd wygłosić. Trzeba nie widzieć, jak wiele na tzw. stronach osobistych użytkowników sieci jest treści właśnie nieracjonalnych, jak wielką rolę grają tam emocje, ile jest fantazyjnej, oryginalnej ekspresji, abstrakcyjnego humoru itp. Trzeba nie czytać zażartych, pełnych pasji kłótni w internetowych grupach dyskusyjnych, w których ludzie niejednokrotnie ubliżają sobie jak w dobrej kolejkowej pyskówce za czasów PRL-u (nie żebym takie zachowanie pochwalał, ale czy można to nazwać "myśleniem racjonalnym"?). Trzeba nie widzieć, ile w Internecie jest materiałów poświęconych sztuce, nigdy nie obejrzeć wirtualnego Luwru, nie zaglądnąć na przepiękną stronę z japońskimi wierszami haiku. Internet daje dostęp nie tylko do martwych zasobów informacji zgromadzonej na dyskach serwerów. Także - co o wiele cenniejsze - do żywej informacji zawartej w głowach milionów jego użytkowników! Internetowe grupy dyskusyjne stają się ucieleśnieniem pojęcia "mądrość zbiorowa": mając jakiś problem czy pytanie, obojętnie z jakiej dziedziny, mogę je zadać uczestnikom grupy dyskusyjnej poświęconej danej tematyce - oczywiście nie muszę znać każdego z nich z osobna! W dziewięćdziesięciu kilku procentach przypadków odezwie się do mnie ktoś, kto zna odpowiedź na moje pytanie i potrafi pomóc. Na tej zasadzie funkcjonują w Internecie nawet psychoterapeutyczne grupy wsparcia! - a przecież trudno sobie chyba wyobrazić działalność, w której "nieracjonalna" strona ludzkiej psychiki grałaby ważniejszą rolę niż w psychoterapii. A przecież Internet to także błyskawiczna poczta elektroniczna, pozwalająca natychmiast skontaktować się z dowolnym użytkownikiem sieci w dowolnym punkcie świata - w dowolnej sprawie, także jak najbardziej osobistej...
Ostatni akapit tekstu "Czy Internet jest gorszy od komunizmu?" stanowi swoiste curiosum. Autor chcąc skrytykować rzekomą "komunistyczność" Internetu prezentuje poglądy właśnie na wskroś komunistyczne. Boi się bowiem rozwarstwienia społecznego, jakie ma rzekomo spowodować Internet, tego, że wytworzą się grupy ludzi bardziej i mniej umiejące się nim posługiwać. Toż przecie mit społeczeństwa bezklasowego i powszechnej równości był właśnie jednym z podstawowych komunistycznych dogmatów! Ludzie byli, są i będą różni. Zawsze jedni będą bardziej, inni mniej zdolni w jakiejś dziedzinie - w innej dziedzinie oczywiście może to wyglądać zupełnie odwrotnie. Autor tymczasem zdaje się pragnąć jakiejś "urawniłowki" w zakresie zdolności posługiwania się Internetem. Dlaczego? Póki co, dla każdego przeciętnego obywatela wysokość podatku, który ma zapłacić, jest sprawą dużo istotniejszą niż jakiś tam Internet, a przecież autor nie rozdziera szat z tego powodu, iż wielu ludzi bezradnie oczekujących na korytarzach urzędów skarbowych prezentuje zerowy poziom wiedzy w zakresie wypełniania PIT-a. Posługiwanie się Internetem nie wymaga większej inteligencji, niż poprawne wypełnienie tego formularza. I jednego, i drugiego ludzie się z czasem nauczą. A ci, którzy się nie nauczą? Można ich żałować, ale trudno z tego powodu odsądzać od czci i wiary czy to system podatkowy, czy to Internet. Czy mamy przekląć pismo z tego powodu, że niektórzy ludzie wciąż nie są w stanie nauczyć się czytać? Tak już niestety ludzkie społeczeństwo jest "od zawsze" urządzone, że stawia swoim członkom pewne minimalne wymagania, którym trzeba sprostać, aby móc w tym społeczeństwie w pełni funkcjonować. Wydaje się też być nieuchronną prawidłowością rozwoju, że te wymagania stale rosną, podobnie jak w każdym systemie finansowym nieuchronna jest inflacja. Internet nie jest żadnym cudownym lekarstwem na te zjawiska, i właściwie nie rozumiem co autor krytykuje w ostatnim akapicie swojego tekstu, gdyż mówi o zjawiskach, które mają i miałyby miejsce także i bez Internetu. To chyba po prostu strach, który ma wielkie oczy...
Autor pisząc o internetowej "nomenklaturze", która ma się rzekomo wyłonić w wyniku tego podziału, prezentuje dokładnie te same obawy, którym kiedyś dawano wyraz w odniesieniu do komputerów jako takich. Posługiwanie się komputerem też było uznawane za "wiedzę tajemną", dostępną jedynie dla wybranych. Ten etap - jak już wspominałem - zdajemy się mieć już za sobą. Dziś komputerem posługuje się urzędniczka na poczcie, sekretarka, ekspedientka w sklepie, inkasent z gazowni i lekarz. Internet też nie jest wiedzą tajemną, o czym można się dobitnie przekonać uczestnicząc w internetowych grupach dyskusyjnych. Wiele znanych "na sieci" postaci to ludzie nie mający zawodowo nic wspólnego z komputerami ani techniką: lekarze, dziennikarze, plastycy i mnóstwo innych. Internet jest dla nich po prostu narzędziem pomagającym im bądź to w pracy, bądź w życiu prywatnym. Dla niektórych jest tylko narzędziem, o którym zapominają po wykonaniu zadania, do którego go potrzebowali. Dla innych stał się pasją. Wszyscy nauczyli się nim sprawnie posługiwać, włącznie z umieszczaniem w sieci własnych materiałów informacyjnych, i wcale nie potrzebowali do tego celu jakiejś imponującej wiedzy technicznej.
I jeszcze jedna rzecz wymaga wyjaśnienia: Internet nie jest instytucją, organizacją, nie ma żadnego centralnego zarządu. Jest siecią komputerową: zespołem połączonych ze sobą milionów komputerów w różnych punktach świata. Każdy z tych komputerów zarządzany jest zupełnie odrębnie i niezależnie przez instytucję będącą jego właścicielem. Internet sam jako taki nie "dostarcza" żadnych informacji: jest jedynie czymś w rodzaju wielkiego archiwum, z którego użytkownik musi sobie sam pobrać to, co go interesuje. Żeby opatrywać taki twór, funkcjonujący na zasadzie określanej po angielsku dosłownie jako "cooperative anarchy", mianem "komunistycznego", trzeba doprawdy mieć nielichą fantazję...
Powrót do wykazu artykułów o Internecie | Statystyka |