Problemy polskiego Internetu

Gdy spojrzymy na reklamy providerów Internetu, albo traktujące o nim teksty w większości polskich czasopism komputerowych, jawi się nam dwojaki obraz Sieci. Z jednej strony, Sieć (postrzegana głównie przez pryzmat stron WWW) ukazywana jest jako dostarczyciel wszelakiej rozrywki - coś w rodzaju telewizji kablowej z tysiącami programów. Drugi mocno akcentowany aspekt Internetu to wykorzystanie go w biznesie - przede wszystkim jako narzędzia promocji firmy. To poniekąd sprowadza się znowu do roli "rozrywkowej", gdyż projektanci takich promocyjnych stron często stawiają właśnie na ich wizualną atrakcyjność jako główny środek przyciągnięcia klienta. Tworzy się zatem wybitnie "zabawowy" obraz Internetu; taki obraz musi oczywiście być optymistyczny, radosny i wolny od jakichkolwiek problemów, może poza jakimiś drobnymi lokalnymi kłopotami technicznymi, łatwymi do szybkiego rozwiązania. Internet to świat nieograniczonych możliwości!

Tymczasem owe nieograniczone możliwości przypominają czasami sytuację kogoś, kto wprawdzie może pójść gdzie tylko zechce, ale u nogi uwiązaną ma żelazną kulę, którą musi wszędzie ciągnąć za sobą. Polski Internet praktycznie od początku swego istnienia boryka się z szeregiem problemów o charakterze generalnym, i bynajmniej nie jedynie technicznym. Próbę zdiagnozowania problemów, jakie nękają sieć w Polsce, podjął po raz pierwszy Maciej Uhlig, późniejszy wiceprezes stowarzyszenia Polska Społeczność Internetu, pod koniec 1994 r. Gdy dzisiaj czyta się opracowaną wówczas "Listę Aktualnych Problemów" (http://www.psi.org.pl/psi/dokumenty/LAP/lap-id.htm), dokument ten trąci już wyraźnie archaicznością. Były to zupełnie inne czasy: Internet był podówczas jeszcze prawie w całości akademicki, a usługi dostępu do niego niemal monopolistycznie świadczył NASK. Wyraźnie odczuwa się to np. w tych fragmentach "Listy...", które mówią o strukturze sieci, albo o konieczności utworzenia organizacji reprezentującej "środowisko polskich Internautów". Dziś mamy kilka sieci szkieletowych różnych operatorów, a przekrój społeczny ludzi korzystających z Internetu - i ich potrzeby w zakresie tegoż Internetu - są tak zróżnicowane, że nie może już być mowy o jakimś jednolitym "środowisku".

W czasie, kiedy powstawała pierwsza LAP, jeszcze mało kto w Polsce używał Internetu, a nawet wiedział, że coś takiego istnieje (zainteresowanych zachęcam do przeczytania pod adresem http://www.wsp.krakow.pl/papers/psi.html mojego artykułu omawiającego stan i perspektywy polskiego Internetu na początku 1995 r.) Co gorsza, wyglądało na to, że mało kto chce czegokolwiek na ten temat się dowiedzieć: np. redakcje "opiniotwórczych" polskich pism komputerowych bardzo niechętne były publikacji jakichkolwiek tekstów na ten temat - widocznie uznawany był za mało ważny. W takich to warunkach grupa Internetowych "weteranów" postanowiła założyć stowarzyszenie PSI, stawiające sobie za cel m.in. promocję i popularyzację Internetu w naszym kraju.

Co prawda nie nastąpiło to za sprawą działalności wspomnianego Stowarzyszenia - które wyraźnie nie spełniło pokładanych w nim nadziei - niemniej jednak sytuacja w tym zakresie obecnie radykalnie się poprawiła. Dziś chyba niewiele jest takich osób w Polsce, które nie słyszałyby słowa "Internet" - inna sprawa, ile spośród nich wie coś więcej poza znajomością samej nazwy... Usłyszeć lub przeczytać coś na ten temat można praktycznie wszędzie - od pism kobiecych po wydawnictwa Świadków Jehowy, nie mówiąc już o "zwykłych" gazetach codziennych czy telewizji. Zdaje się także, że media już "wyrosły" z dziecięcej choroby pisania o Internecie jedynie w kategoriach taniej sensacji. Pamiętamy wszak nie tak dawne artykuły prasowe, w których Internet prezentowano niemal wyłącznie jako "krainę" pornografii, propagandy neofaszystowskiej i poradników dla terrorystów... Obecnie takich artykułów już prawie nie ma; co istotniejsze, sami dziennikarze zaczynają dostrzegać wagę Internetu jako źródła informacji i opierać na zaczerpniętych stamtąd wiadomościach swoje publikacje.

Wiele się zatem zmieniło, aczkolwiek niektóre z problemów zawartych w raporcie z 1994 roku nadal pozostają aktualne i nierozwiązane (choć może czasami nieco zmieniły "oblicze"); inne zdezaktualizowały się, ale w ich miejsce pojawiły się nowe. Próba zredagowania nowej, dostosowanej do zmienionych realiów wersji LAP podjęta została na wiosnę 1997 r. (można się z nią zapoznać pod adresem http://www.cto.us.edu.pl/lap97/). Mniej więcej w tym samym czasie własną listę problemów utworzył równolegle Jarosław Zieliński, twórca internetowego serwisu "Projekt Winter" (http://winter.info.pl/; lista dostępna jest pod adresem http://winter.info.pl/2e3e.htm).

Niniejszy artykuł nie ma na celu omawiania ani komentowania żadnej z tych list, choć niewątpliwie czerpie z nich inspirację. Próbuje natomiast z uwzględnionego w nich morza drobnych, nierzadko dublujących się spraw (LAP '97 zawiera przeszło 70 punktów!) wysnuć pewne ogólniejsze wnioski, aby odpowiedzieć na pytanie - co tak naprawdę dzisiaj "boli" polski Internet? Bo że "boli" - to nie ulega wątpliwości dla nikogo, kto trochę dłużej poobcuje z tą siecią, patrząc na nią trochę poważniej niż w czysto rozrywkowym wymiarze...

Internet - zabawka czy poważne medium?

Właśnie kwestia owego "rozrywkowego" podejścia do sieci wydaje mi się być dla dzisiejszego polskiego Internetu problemem kluczowym. Nie ulega wątpliwości, że w Polsce istnieje obecnie ogromny popyt na dostęp do Sieci. Popyt ten jednak - jak już wspomniałem - w dużym stopniu ma podłoże typowo "rozrywkowe". Wpływa to istotnie także na sposób wykorzystania Internetu przez polskie firmy. Wiele z nich wprawdzie dość dobrze wie, do czego może im się przydać Internet, i umie go właściwie wykorzystywać, jednakże w stosunku do wielu innych można bez większego ryzyka stwierdzić, że "przygnała" je do Sieci głównie moda. Providerzy chętnie podtrzymują mit wielkich korzyści, jakie można osiągnąć dzięki samej tylko "obecności" w Internecie: powiększa się zasięg naszej reklamy, przybywa nam klientów, nawiązujemy nowe kontakty handlowe na całym świecie, itp. itd... Do tego trzeba też dodać, że adres e-maila czy strony WWW na wizytówce bądź w reklamie firmy wygląda bardzo "szpanersko" i nowocześnie - niemalże tak, jak obnoszenie się z telefonem komórkowym... Firmy "garną" się więc do Internetu, w wielu jednak przypadkach efekt okazuje się totalnym nieporozumieniem: firmowa strona WWW zawiera informacje bardziej lakoniczne, niż w najskromniejszej ulotce reklamowej, i do tego nieaktualne, a e-maili zdaje się nikt nie czytać - a jeżeli nawet czyta, to nie odpowiada (zdarza się to nawet providerom Internetu!!!). No cóż, z tak prowadzonym serwisem obiecywanych korzyści wynikających z Internetu firma na pewno nie zobaczy...

Podejście polskiego biznesu do Internetu jest przedziwnie dwoiste. Ważny, i to niezwykle, wydaje się jedynie sam fakt "bycia w Internecie" - na tym każdemu zależy. Równocześnie jednak - z niewieloma chlubnymi wyjątkami - tenże Internet traktowany jest jak zabawka, bez wiary w rzeczywiste możliwości przekazywania informacji za jego pomocą. Do zawartości strony WWW, czy też szybkiego odpowiadania na e-maile, nie przywiązuje się zatem szczególnej wagi: ważne tylko, aby "coś tam było". Nic więc dziwnego, że w Polsce wciąż, gdy chce się uzyskać wiarygodną informację o ofercie jakiejś firmy, to się do niej dzwoni, a nie zagląda na jej stronę WWW (bo ta może być niekompletna lub nieaktualna...), a gdy chce się szybko przekazać ważną informację, to wysyła się faks, a nie e-mail (bo ten może "leżeć" nieprzeczytany i przez parę tygodni...). W sumie - firmy są w Internecie, a tak jakby ich nie było: bo z tej obecności nie mają żadnej korzyści ani one same, ani ich klienci.

Internet traktowany "rozrywkowo" mógłby być może zyskać nawet i sporą popularność, bo na rozrywkę ludzie chętnie wydają pieniądze - o czym świadczy choćby sukces magnetowidów czy telewizji kablowej. Musiałby być jednak równie jak one "prosty w użyciu": aktualnie, przy konieczności posiadania komputera, modemu, oprogramowania i "zgrania" tych wszystkich elementów ze sobą, Internet jest trochę za skomplikowany jak na zabawkę. Może to być "zabawka" raczej tylko dla tych, którzy komputery już mają i używają ich tak czy tak - nie przypuszczam, aby ktoś kupował sobie komputer specjalnie po to, żeby przeglądać strony WWW (co zresztą chyba jest normalne). Szansą na szersze rozpowszechnienie Internetu w kręgach "pozakomputerowych" może być pojawienie się na polskim rynku urządzenia WebTV, czyniącego dostęp do Internetu równie prostym, co, powiedzmy, obsługa magnetowidu. Czy jednak ludzie będą kupować WebTV tylko dla rozrywki? Magnetowidy i telewizja kablowa tę funkcję spełniają jednak chyba lepiej...

Nawet jeżeli tak, to byłoby niewybaczalnym błędem, gdybyśmy dopuścili do zdominowania Internetu przez aspekt rozrywkowy, zaprzepaszczając szansę spopularyzowania Sieci w tej roli, do jakiej była od początku projektowana - sprawnego i szybkiego narzędzia przekazywania informacji. W Internecie firma nie musi urządzać sobie "promocji" na sposób reklamówki telewizyjnej: krótko, kolorowo, z dużą ilością "bajerów", a niewielką - treści. Jest to zupełnie inne medium, w którym można się nie obawiać zamieszczania długich tekstów, podawania szczegółowych danych; wręcz przeciwnie - właśnie one "czują się" w Sieci najlepiej. I właśnie takich informacji użytkownicy - zwłaszcza ci bardziej doświadczeni i "obyci" z Internetem - w Sieci poszukują.

Pora przestać uważać Internet za zabawkę i zacząć go nareszcie traktować poważnie. Dlaczego na serwerze wielkiego polskiego banku znajduję jedynie bardzo skrótowe informacje o oferowanych przez ten bank usługach, a po szczegóły odsyła się mnie do broszury informacyjnej dostępnej w oddziałach banku, lub każe mi się zatelefonować pod numer "infolinii"? Dlaczego zaglądając na serwer oddziału TPSA w mieście, w którym niedawno dokonywana była zmiana numerów telefonów, mogę zobaczyć zdjęcie budynku firmy, ale informacji o wspomnianej zmianie nie znajdę? Dlaczego na - skądinąd całkiem nieźle zrealizowanej - stronie jeszcze innej dużej firmy nie ma żadnego adresu e-mail, pod którym możnaby się z firmą kontaktować - jest jedynie adres tworzącego stronę webmastera, z "zasadniczą" działalnością firmy mającego niewiele wspólnego? To tylko niektóre z licznych tego typu przykładów...

Moim zdaniem, o prawdziwej powszechności (to coś więcej niż tylko popularność) Internetu nie będzie można mówić dotąd, dopóki zwykły, przeciętny "Kowalski" nie przekona się, że w Internecie może znaleźć informacje przydatne mu w zwykłym, codziennym życiu - w tym także w prowadzeniu interesu, jeżeli takowy posiada. Już w tej chwili może tam znaleźć np. ogólnopolski rozkład jazdy pociągów, aktualne kursy walut NBP i ceny akcji na giełdzie, treści niektórych - dość przypadkowo wybranych - przepisów prawnych (niestety, rozproszone w różnych miejscach sieci), i jeszcze sporo innych danych. To wszystko jednak zbyt mało. Nasz "Kowalski" nie przekona się do Internetu dopóki nie znajdzie tam np.: aktualnych, dokładnych przepisów podatkowych; informacji o tym, jakie dokumenty są potrzebne, aby w miejscowym urzędzie załatwić jakąś sprawę; wykazu sklepów i zakładów usługowych w swoim mieście, z możliwością znalezienia np. najbliższego sklepu z artykułami dla zwierząt czy punktu naprawy lodówek; aktualnej informacji o miejscach noclegowych w miejscowości, do której wybiera się na kilkudniową wycieczkę (rzecz jasna z możliwością dokonania od razu rezerwacji); książki telefonicznej jakiegoś miasta na drugim końcu Polski, do którego akurat potrzebuje zadzwonić - oczywiście z aktualnymi numerami; wreszcie np. tekstu projektu jakiejś ustawy, o którym znamienite osoby zawzięcie dyskutują w prasie, a nasz Kowalski chciałby sprawdzić, o czym oni właściwie dyskutują... Wszystkie te informacje oczywiście można łatwiej lub trudniej (w ostatnim z wymienionych przypadków z reguły trudniej...) zdobyć innymi sposobami; wymagają one nierzadko sporej ilości biegania, jeżdżenia, telefonowania w różne miejsca, plus odrobiny szczęścia, aby trafić we właściwe miejsce we właściwym czasie. W Internecie wszystkie te informacje mogłyby być dostępne "na wyciągnięcie ręki" i w każdej chwili.

Dopiero na taki Internet - Internet, który faktycznie będzie przydatny w zwykłych życiowych sprawach - będzie prawdziwe zapotrzebowanie. I dopiero wtedy będzie można "na Internecie" zarobić naprawdę duże pieniądze.

Internet? Najpierw telefon!

Zapotrzebowanie na Internet to jedno; jego rzeczywista dostępność zaś to całkiem inna kwestia. Wprawdzie blisko milion (wedle ostatnich szacunków) osób korzystających z Internetu w Polsce to - wydawałoby się - niemało, jednak wbrew pozorom sytuacja wcale nie wygląda różowo.

Nawet w bogatych społeczeństwach mało kto może sobie pozwolić na doprowadzenie do domu własnego kablowego czy światłowodowego łącza do Internetu. Podstawowym środkiem dostępu do Sieci pozostaje telefon - na świecie dobro codziennego użytku i powszechnie dostępne. Jak wygląda dostępność telefonów w Polsce - wszyscy wiemy. Jest wielkim paradoksem, że instytucja, która poczyniła ogromne i niezaprzeczalne zasługi dla upowszechnienia Internetu w Polsce - Telekomunikacja Polska S.A. (poprzez swój numer 0-202122) - jest równocześnie na drodze do tegoż upowszechnienia Internetu największą przeszkodą. A raczej może nie tyle ona sama, co archaiczna Ustawa o Łączności, przyznająca jej znaczne przywileje, oraz działania Ministerstwa Łączności, zmierzającego do utrzymania tych przywilejów w maksymalnym stopniu i bardzo niechętnie wpuszczającego na rynek jakąkolwiek konkurencję dla TPSA.

Jako jedyny kraj na świecie Polska dysponuje powszechnym (pod warunkiem, że szczęśliwie ma się telefon...), "bezpłatnym" dostępem do Internetu. Ten "bezpłatny" dostęp (podobnie zresztą jak każdy inny, "płatny") jest jednakże w rzeczywistości bardzo drogi z uwagi na to, że miejscowe połączenia telefoniczne w Polsce są taryfikowane za czas! Internauta "spędzający" w Sieci tylko godzinę dziennie (a cóż to jest godzina np. przy "ściąganiu" długich programów, albo czytaniu grup dyskusyjnych...) zapłaci za swój "bezpłatny" dostęp ponad 100 zł miesięcznie! Porównajmy to z sytuacją w USA - "kolebce" Internetu: u niektórych operatorów telefonicznych połączenia miejscowe - niezależnie od ich liczby - zawarte są tam całkowicie w cenie abonamentu, zaś u znakomitej większości innych liczone jako jeden impuls, bez względu na czas trwania połączenia. Nie ma wprawdzie numeru typu naszego 0-202122 (no, to już byłoby za dobrze...) i trzeba wykupić konto Internetowe u providera, jednakże większość providerów udostępnia pełne konta bez żadnych ograniczeń czasowych za sumę rzędu 20$ miesięcznie. Wychodzi zatem znacznie taniej niż u nas - a nie zarabiamy bynajmniej więcej od Amerykanów... Przyczyna? Oczywiście wspomniany brak konkurencji - gdyby obok TPSA swobodnie, bez narzucanych odgórnie ograniczeń, mogli działać na rynku telefonicznym inni operatorzy, oczywiste jest, że ceny by spadły, a jakość obsługi klienta się poprawiła. Ale po co pisać o oczywistościach...

W Polsce jednak wszystkie usługi telekomunikacyjne są koncesjonowane. Dotyczy to także usług świadczonych przez providerów Internetu. Zatem nie wystarczy wykupić sobie szybkie łącze do Internetu, "postawić" serwer, bank modemów (oczywiście zakładając, że uda się na nie dostać linie telefoniczne...) i zarejestrować działalność gospodarczą, aby zostać providerem. Nie - trzeba mieć jeszcze koncesję z Ministerstwa Łączności. A koncesja nie dość, że kosztuje (to jeszcze dałoby się jakoś przełknąć, w końcu przy kosztach tych serwerów i modemów nie jest to wiele), to jeszcze - co jest chyba istotą wszelkich koncesji w jakiejkolwiek dziedzinie - wydawana jest według uznania urzędu. Wprawdzie zapowiadano, że koncesję na usługi Internetowe będą dostawać wszyscy chętni, ale w praktyce wygląda to tak, że jedne firmy czekają na koncesję miesiącami (rzecz jasna ciągle słysząc, że to już, lada moment...), inne natomiast dostają ją niemal "od ręki" - od czego to zależy, oczywiście nie wiadomo; można się tylko domyślać... Mimo obietnic, zdarzają się rzecz jasna także i odmowy przyznania koncesji - np. do niedawna regularnie spotykały się z nimi telewizje kablowe pragnące uzyskać koncesję na przesyłanie danych (a więc także możliwość podłączenia do Internetu) w swoich sieciach.

Archaiczne regulacje prawne - monopol telefoniczny TPSA, wymóg koncesji na usługi Internetowe - zamykają już "na wejściu" wielu potencjalnym użytkownikom drogę do sieci. Jest to jeden z najpoważniejszych problemów rozwoju Internetu w Polsce.

Z Warszawy do Warszawy przez USA

Gdy już podłączyliśmy się do Internetu, traktujemy go poważnie i zaczynamy intensywnie z niego korzystać, nie sposób nie natknąć się na problem działania łączy międzymiastowych i międzynarodowych w polskiej sieci. Problem, na temat którego napisano w grupach dyskusyjnych już całe megabajty, co jednak sytuacji w niczym nie poprawiło (bo i w jaki sposób?). Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest to problem czysto techniczny, wynikający ze zbyt małej przepustowości łączy; okazuje się jednak, że u podłoża tego problemu często leży czyjaś niekompetencja, albo jakieś animozje o charakterze prestiżowo-ambicjonalnym, w wyniku których cierpią wszyscy użytkownicy sieci.

Obecnie mamy w polskim Internecie dwie główne sieci szkieletowe, obejmujące swoim zasięgiem cały kraj: NASK-u oraz Telekomunikacji Polskiej S.A. (trzecia ogólnokrajowa sieć - Telbanku - pozostaje niejako "w cieniu" i ma stosunkowo niewielką liczbę abonentów w porównaniu z dwoma potentatami). Liczba kłopotów, jakie sprawia swoim użytkownikom ta druga, kształtuje się na w miarę "normalnym" poziomie. Oczywiście zdarzają się "kwiatki" w rodzaju sytuacji, w której linia nie działa, a w całej firmie, było nie było telekomunikacyjnej, są dwie znające się na tym osoby, z czego jedna jest właśnie na urlopie, a druga chora. Zdarza się, iż TPSA nie jest technicznie przygotowana do świadczenia niektórych usług, jakie znajdują się w jej cenniku (jak np. przyłączenie do sieci z prędkością 34 Mbps). Wydaje się jednak, że te problemy wynikają głównie z bezwładu tej wielkiej, nieruchawej firmy, nieobeznania pracowników z nowymi technologiami itp. W każdym razie daje się zauważyć, że sytuacja w sieci TPSA stopniowo się poprawia i ktoś usiłuje dbać o to, aby sieć ta działała coraz lepiej.

Natomiast liczba problemów związanych z siecią NASK-u zdecydowanie wykracza ponad akceptowalną granicę, a przy tym - sądząc z licznych wypowiedzi użytkowników w grupach dyskusyjnych Usenetu - w postępowaniu NASK-u widoczna jest niestety wyraźna zła wola. Z NASK-iem polscy Internauci mają zresztą "na pieńku" już od dawna: instytucja ta, wyrosła początkowo ze środowiska akademickiego, celem ujęcia w formalne ramy budowanej przez to środowisko sieci, stosunkowo szybko utraciła kontakt z tymi, na rzecz których miała działać. NASK stał się monopolistyczną organizacją dyktującą warunki w całym polskim Internecie; ambicje i interesy jego kierownictwa wzięły górę nad potrzebami użytkowników, którzy coraz częściej uskarżali się, że są po prostu ignorowani. Między innymi właśnie jako wyraz sprzeciwu wobec takiego postępowania NASK-u powstała w połowie 1995 roku PSI; warto przypomnieć, że stało się to po słynnej publicznej wypowiedzi dyrektora NASK-u, "odsądzającej od czci i wiary" Internautów, którzy podpisali protest przeciwko zmienianej właśnie w Sejmie ustawie o łączności.

Do 1995 roku NASK był praktycznie monopolistą w zakresie dostępu do Internetu w Polsce - jako jedyny dysponował siecią szkieletową i łączami międzynarodowymi. Nieliczni istniejący wówczas komercyjni providerzy musieli sami kupować dostęp do Internetu właśnie od NASK-u i - chcąc nie chcąc - dostosowywać się do narzucanych przezeń, już wtedy bardzo wysokich cen. Po wielkiej "aferze" z drastycznymi podwyżkami tych cen narzuconymi przez NASK na przełomie 1995/96 r. - znowu w jaskrawy sposób wbrew opiniom środowiska - providerzy zbuntowali się. Choć nie było to wówczas (i nadal nie jest) łatwe, niektórym z nich udało się zdobyć koncesje na posiadanie własnych, niezależnych od NASK-u łączy międzynarodowych, a w końcu na rynku internetowym pojawiła się TPSA i monopol NASK-u został ostatecznie złamany.

Obecnie NASK mieni się być zwykłym komercyjnym operatorem Internetu, najwyraźniej jednak nie potrafi należycie funkcjonować w warunkach rynku i konkurencji, prezentuje bowiem nadal zachowania charakterystyczne dla monopolisty. Osoba niezorientowana w temacie mogłaby zapytać: w czym tu problem? Dlaczego istnienie jednego kiepskiego, choćby i dużego operatora, miałoby być "problemem polskiego Internetu"? Czy jego klienci nie mogą po prostu przełączyć się do konkurencji, a rynek szybko wyeliminuje kiepskiego providera z gry? Otóż sprawa nie jest taka prosta: NASK, choć bardzo lubi przedstawiać siebie jako komercyjnego operatora, formalnie nadal jest Jednostką Badawczo-Rozwojową, podległą Komitetowi Badań Naukowych. Tenże Komitet finansuje dostęp uczelni wyższych do Internetu, w formie - tak przynajmniej było do ubiegłego roku - bezpośrednich dotacji dla NASK-u! NASK nie musi się zatem obawiać utraty klientów, bo lwia część jego klienteli jest nań po prostu "skazana". Wprawdzie od 1997 r. KBN przekazuje pieniądze na opłacenie Internetu nie bezpośrednio NASK-owi, lecz funkcjonującym w miastach akademickich tzw. MAN-om, czyli sieciom miejskim (to one bezpośrednio przyłączone są do NASK-u, a dopiero do nich - uczelnie), zaś te płacą NASK-owi jako normalni klienci, niewiele to jednak zmienia, gdyż jak dotąd żaden z MAN-ów nie odważył się zerwać współpracy z NASK-iem * i przełączyć się do innego operatora. W wielu MAN-ach istnieją zresztą silne personalne powiązania z NASK-iem, co niewątpliwie sprzyja zachowaniu istniejącego stanu rzeczy. A jak ten stan wygląda?

W każdej sieci zdarza się, że od czasu do czasu pewien jej fragment nie działa. W sieci NASK-u istnieją jednakże takie odcinki, które zdają się nie działać permanentnie; nie ma tygodnia, żeby na liście dyskusyjnej "Polip" (pl.listserv.polip w Usenecie) nie pojawił się jakiś list sygnalizujący problemy z połączeniem na którymś z tych odcinków. Sytuacja utrzymuje się od dłuższego czasu, wiedzą o niej wszyscy, z pracownikami NASK-u na czele, i... nic się nie zmienia. Wiadomo, że pracownicy NASK-u czytają listę "Polip", jednak nigdy żaden z nich nie udzielił na tej liście zadowalającego wyjaśnienia owych problemów. Jest to nawet zrozumiałe: trochę głupio tłumaczyć się z czegoś w sytuacji, gdy i tak nie można nic zrobić bez decyzji kierownictwa, a ono znane jest z tego, że ignoruje głosy użytkowników nie tylko płynące z sieci, ale nawet nadsyłane pod adresem NASK-u oficjalnymi pismami pełnymi pieczątek i podpisów.

W ciągu ostatniego roku mnóstwo nowych użytkowników Internetu przyłączyło się do sieci TPSA. Wciąż jednak - co zresztą dość naturalne dla Internetu, nie tylko w Polsce - znaczna część najcenniejszych zasobów informacyjnych w polskiej sieci znajduje się na serwerach należących do uczelni (np. mirrory największych światowych archiwów FTP). Usługi takie jak listy dyskusyjne, newsy, IRC obsługiwane są w blisko 100% przez serwery akademickie. Dlatego problem NASK-u jest problemem nie tylko uczelni, ale całego polskiego Internetu: zaś kluczową rolę odgrywa łączność między sieciami NASK-u i TPSA, która wygląda... bardzo źle.

Z powodu nierealnych żądań stawianych przez NASK wciąż nie może dojść do podpisania umowy międzyoperatorskiej - zresztą nie tylko z TPSA, ale także z innymi operatorami posiadającymi niezależne od NASK-owych łącza. Przyzwyczajony do swej monopolistycznej pozycji NASK żąda bowiem, aby łączący się z jego siecią operatorzy... wzięli na siebie całkowity koszt zrealizowania połączenia, a także płacili NASK-owi za ruch przepływający przez to połączenie w obydwie strony! Warunki takie są rzecz jasna nie do przyjęcia - dlatego też, wskutek braku formalnych ustaleń, ruch między sieciami NASK-u i TPSA wymieniany jest przez jedną, "eksperymentalnie" i półoficjalnie zrealizowaną bramkę w Warszawie, o przepustowości zaledwie 512 kbps! Dobrze, że administratorzy sieci z obu firm dogadali się jakoś między sobą niezależnie od kierownictwa, i ta bramka w ogóle istnieje, w przeciwnym bowiem razie pakiety musiałyby wędrować przez Stany Zjednoczone! Sytuacja taka zresztą istotnie ma miejsce w odniesieniu do warszawskiej firmy ATM i jej abonentów: dane między siecią tej firmy a siecią NASK-u przesyłane są przez USA. Prędkość transmisji łatwo sobie wyobrazić...

Na szczęście łatwiej i rozsądniej dogadały się z TPSA MAN-y, tworząc szereg lokalnych bramek, przenoszących ruch między danym MAN-em a siecią TPSA - odciążając tym samym zatłoczoną bramkę w Warszawie. Użytkownik numeru 0-202122 np. w Krakowie nie musi już zatem łączyć się z serwerem WWW np. na krakowskiej AGH (tam znajdują się m.in. Polskie Zasoby Sieciowe, czy Polska Strona Ogonkowa) poprzez Warszawę... Jednak z kolei połączenia samych MAN-ów z siecią NASK-u zostały znacznie utrudnione za sprawą "manewru", którego dokonano w początkach 1997 roku. Otóż przy okazji zmian zasad finansowania dostępu uczelni do Internetu przez KBN, grupa naukowców wysunęła postulat "rozdzielenia ruchu naukowego od komercyjnego", który NASK podchwycił bardzo ochoczo. Zaproponował więc MAN-om (na zasadzie "propozycji nie do odrzucenia") przejście z dotychczasowego sposobu podłączenia na tzw. sieć korporacyjną, co w praktyce oznaczało wydzielenie w istniejącej strukturze sieci NASK-u odrębnej wirtualnej podsieci, łączącej ze sobą poszczególne MAN-y i połączonej z resztą sieci NASK-u również - podobnie jak w przypadku TPSA - w jednym punkcie. Nietrudno zauważyć, że owo "rozdzielenie ruchu", które miało zmniejszyć obciążenie akademickiej części Internetu, jeszcze je zwiększyło: teraz wszystkie połączenia między abonentami MAN-ów a abonentami przyłączonymi bezpośrednio do sieci NASK-u (nawet w tym samym mieście - jest kilka takich przykładów!) muszą iść przez Warszawę, podczas gdy poprzednio mogły powędrować innymi, bardziej optymalnymi trasami. Jeżeli do tego dodać fakt, że przepustowość całego wirtualnego kanału wydzielonego na "sieć korporacyjną" jest znacznie mniejsza niż łączy, którymi uprzednio MAN-y były połączone z siecią NASK-u, to nie jest niczym zaskakującym, że od czasu uruchomienia "sieci korporacyjnej" daje się odczuć, iż sieć działa wyraźnie gorzej.

"Usztywnianie" tras przepływu pakietów, blokowanie połączeń, zmniejszanie przepustowości łączy to działania ewidentnie sprzeczne z rozwojem Internetu - należałoby wszak wykazać maksimum dobrej woli, aby zapewnić w polskiej sieci jak najbardziej optymalny routing. Trudno powiedzieć, jakie w istocie są powody tych działań - NASK nigdy nie ma zwyczaju ujawniać ich zwykłym "śmiertelnikom". Znając zaś długoletnią historię "bojów" użytkowników Internetu z NASK-iem wysnuć można niewesoły wniosek, że z kuriozalnym stylem działania tej instytucji przyjdzie się nam zmagać jeszcze długo.

Domenowy galimatias po polsku

Wprawdzie nie do końca jestem pewien, czy w istocie fakt ten stanowi problem, ale jako taki jest postrzegany przez wielu użytkowników: w nazewnictwie domen w Polsce panuje - krótko mówiąc - totalny chaos. W początkowych latach tworzenia Internetu w Polsce naśladowano amerykański system domen "branżowych": powstały więc domeny .edu.pl, .com.pl, .gov.pl... i w nich rejestrowano adresy wszystkich przyłączanych do sieci instytucji. I znowu na scenie pojawia się NASK: to właśnie on - co zresztą było wtedy najbardziej naturalne - zajął się administrowaniem domeną .pl i owymi domenami "branżowymi"; funkcję tę pełni do dziś. Jednak w pewnym momencie ktoś w tym NASK-u zapatrzył się na stosowany w niektórych krajach (najbliżej to chyba w Rosji...) model "terytorialny", w którym przedostatni człon adresu oznacza miasto, w którym dana instytucja się znajduje. Taki więc model postanowiono przeforsować w Polsce: zdecydowano, że nie będzie się już więcej rejestrować nowych poddomen w domenach "branżowych" - wszyscy nowi użytkownicy mieli otrzymywać domeny "terytorialne".

Abstrahując już od niezbyt konsekwentnego doboru nazw tych domen (obok pełnych nazw miast, takich jak .krakow.pl pojawiły się także skróty - potworki typu .waw.pl czy .gda.pl), po prostu samo życie pokazało, że nie da się przymusić użytkowników do całkowitej rezygnacji z dotychczasowych domen "branżowych". Koronnym tego dowodem był sam NASK: działa on wszak na terenie całego kraju, i w każdym większym mieście ma swoich przedstawicieli - czy można go więc w jakikolwiek sensowny sposób zarejestrować w domenie regionalnej? Nie mówiąc już o ewentualności (jeszcze wtedy ewentualności...) rejestracji domen takich firm, które znajdują się już literalnie wszędzie - jak np. PKP. Modele "branżowy" i "terytorialny" zaczęły więc funkcjonować równolegle obok siebie. I wcale nie byłoby to złe, gdyby nie to, że w pewnym momencie NASK wymyślił jeszcze trzeci sposób na rejestrację domen: możliwość rejestracji bezpośrednio w domenie .pl.

I wtedy się zaczęło... Były to już czasy szerszego komercyjnego zainteresowania Internetem, i wiele firm uznało, że mieć adres bezpośrednio w domenie .pl, to właśnie jest "to". Jedną z pierwszych szerzej znanych domen zarejestrowanych w .pl była domena Gazety Wyborczej - .gazeta.pl, której pojawienie się wywołało wśród użytkowników Internetu straszliwą burzę. Raz, że wbrew dotychczasowemu - może niespójnemu, ale jednak jakiemuś - porządkowi domena zarejestrowana była bezpośrednio w .pl; dwa, że jako nazwa domeny użyty został pospolity rzeczownik "gazeta". W ten sposób Gazeta Wyborcza niejako "zawłaszczyła" sobie to słowo, naruszając w pewnym sensie prawa innych czasopism zawierających słowo "gazeta" w tytule. To tak, jakby ktoś chciał sobie swoją domenę Internetową nazwać "fabryka" czy "sklep".

Ataki na NASK za zarejestrowanie domeny .gazeta.pl były tak zaciekłe, że w końcu ugiął się on przed presją środowiska i wprowadził zasadę nierejestrowania domen o nazwach będących rzeczownikami pospolitymi (z czym wszyscy właściwie jednomyślnie się zgodzili) oraz ograniczenia w możliwościach zarejestrowania domeny bezpośrednio w .pl. Tu jednak zaprotestowały firmy: jak to, to ci, którzy zdążyli się "załapać", mogą mieć adres bezpośrednio w .pl, a my będziemy już takiej możliwości pozbawieni? To dyskryminacja! Klient płaci, klient wymaga; i chociaż NASK-owi zwykle nie jest zbyt spieszno do przejmowania się żądaniami swoich klientów, to w momencie, gdy klient zaczyna grozić procesem sądowym, trudno to zignorować. Warunki rejestrowania domen w .pl zostały więc znów złagodzone. I tak do dziś trwa huśtawka: gdy tylko pojawi się "wysyp" nowych domen zarejestrowanych w .pl, narastają protesty przeciwników tego sposobu rejestrowania; NASK zatem "przykręca śrubę", obwarowując możliwość posiadania takiej domeny różnorakimi ograniczeniami (jednym z ostatnio stosowanych warunków był np. wymóg posiadania przez firmę łączy do Internetu w co najmniej 3 różnych miastach). Narastają więc z kolei głosy niezadowolenia ze strony firm, które chciałyby mieć domenę w .pl, a nie mogą - i znowu następuje liberalizacja warunków, i tak od początku...

Spór między zwolennikami rejestrowania w domenie .pl a jego przeciwnikami wydaje się być nierozstrzygalny: niekończące się dyskusje na ten temat co jakiś czas od nowa wybuchają w grupach Usenetu, obie strony przedstawiają za swoimi racjami trudne do odparcia argumenty i za nic nie dają się przekonać oponentom. Pewne się wydaje być jedno - że skoro raz dopuszczono do rejestrowania domen w .pl, nie uda się nam już od tej praktyki uciec. Nie jest to zbyt dobra sytuacja, gdyż w nazwach domenowych brak jest porządku: domeny jednych firm zarejestrowane są w .pl, zaś innych - w .com.pl (problem rejestracji w .pl dotyczy głównie użytkowników ze środowisk komercyjnych), niektóre dublują się tu i tu, a są też i takie sytuacje, że zarejestrowane są w .pl i w .com.pl dwie domeny o identycznych nazwach, ale należące do zupełnie różnych firm. To wszystko nie jest jednak w końcu żadną tragedią i cały ten spór można byłoby potraktować po prostu jako element naszego "folkloru Internetowego", gdyby nie ciągle i nieprzewidywalnie zmieniające się reguły tej rejestracji. Jakie by one nie były, powinny być ustalone raz na zawsze i należy się ich ściśle trzymać; tak, by firma chcąca mieć domenę w .pl z góry wiedziała, czy może, czy też nie może jej otrzymać, a nie tkwiła - jak obecnie - w niepewności. Oprócz ciągłych zmian w warunkach rejestracji w domenie .pl, gdzieś tak od roku NASK - zapatrzony być może w działania IAHC, a może AlterNIC-u et consortes? - rozpoczął "radosną twórczość" w zakresie kreowania coraz to nowych, wydaje się, zupełnie dowolnych domen "branżowych". Mamy więc już .art.pl, .info.pl, .biz.pl, .med.pl i jeszcze kilka innych. Trudno powiedzieć - dobrze to czy źle? Niemniej jednak i tu przydałaby się jakaś ustalona i ogólnie znana procedura, kiedy i na jakiej zasadzie tworzona jest nowa domena - tak bowiem pogłębia się tylko poczucie zamieszania.

Niestabilna sytuacja w zakresie domen w Polsce powoduje także zjawisko, które należy już ocenić jako jednoznacznie negatywne, a mianowicie "ucieczkę" polskich firm do domen amerykańskich (gdzie bynajmniej też stabilności nie ma - zob. MI 9/97 - ale polskie firmy chyba jeszcze o tym nie wiedzą...) Polskie firmy rejestrują się w domenach .com, .net itp., co jest na przekór całej logice systemu nazw domenowych: dlaczego polska firma, działająca głównie, jeżeli nie jedynie, na terenie Polski, ma mieć adres w domenie .com? Ma to też konsekwencje praktyczne - nie tylko w postaci mylenia użytkowników. Niektóre serwery różnych usług Internetowych oceniają właśnie na podstawie końcówki adresu łączącego się z nimi komputera, z jakiego kraju następuje połączenie. Mogą na tej podstawie np. automatycznie wybierać wersję językową strony WWW, która ma być wyświetlona (a więc łącząc się z komputera mającego adres w .com zamiast polskiej strony zobaczymy angielską), ale mogą i odrzucać połączenie - np. z serwerem news albo w3cache, uznając, że skoro jesteśmy z USA, to na pewno mamy wiele analogicznych serwerów bliżej...

Od lat mówi się w polskim Internecie o potrzebie powołania polskiego NIC-u (Network Information Center) - na wzór InterNIC-u, czy analogicznych NIC-ów istniejących w innych krajach, który przejąłby od NASK-u funkcję rejestracji domen (na jasno określonych zasadach), a przy okazji zająłby się też utworzeniem bazy danych whois, takiej jaką mają np. domeny rejestrowane w InterNIC-u: zawiera ona dane o wszystkich domenach i ich właścicielach, i pozwala np. łatwo znaleźć, jaką nazwę ma domena firmy, której poszukujemy - nie trzeba zgadywać adresu domenowego. Mówi się i... zamiast NIC-u jak dotąd nie ma nic. To też jeden z problemów polskiego Internetu...

Słonie w składzie... bitów

Ostatni wreszcie, najbardziej chyba złożony i najtrudniejszy do zdiagnozowania, zakres problemów trapiących polski Internet wiąże się z niską tzw. "świadomością sieciową" znacznej części nowych użytkowników. Ma to swoje podłoże niewątpliwie w coraz większej łatwości podłączenia się do Internetu nawet przez zupełnego laika w tym zakresie.

Jeszcze dwa lata temu skompletowanie i prawidłowe skonfigurowanie oprogramowania niezbędnego do korzystania z Internetu (nie mówiąc już o wcześniejszym założeniu konta u providera) było czynnością na tyle nietrywialną, iż zanim się do niej przystąpiło, trzeba było z reguły mieć już pewną minimalną wiedzę tak o samej Sieci, jak i swoich potrzebach w zakresie korzystania z niej (chociażby, z jakich usług Internetowych zamierza się korzystać). Nawet gdy porwał się na to całkiem "zielony" użytkownik, to chcąc nie chcąc musiał nauczyć się wszystkich niezbędnych rzeczy, zanim jeszcze jego komputer wymienił z siecią pierwszy pakiet danych: a to podczas poszukiwania oprogramowania, gdy kolega zapytany o to, "jaki jest najlepszy program do Internetu", odpowiedział pytaniem "ale konkretnie do czego?", a to podczas rozmowy z providerem ("Chce Pan mieć konto pełne czy tylko do poczty?"), itd...

Powszechna dostępność coraz łatwiejszych w obsłudze programów pozwalających połączyć się z Internetem (niemal każdy sprzedawany dziś komputer PC posiada Windows 95 z wbudowanym transportem sieciowym, a często także od razu MS Internet Explorera) wspieranych przez dostęp za pomocą 0-202122 - zwalniający od konieczności załatwiania jakichkolwiek formalności i odpowiadania na jakiekolwiek pytania - niejako odwraca tę kolejność czynności: dziś coraz częściej "zielony" użytkownik najpierw uzyskuje dostęp do Internetu, a potem metodą prób i błędów usiłuje dociec, co to takiego właściwie ten Internet jest, i do czego i w jaki sposób możnaby go użyć.

Jest to z jednej strony dobre, gdyż daje szansę "spróbowania" Internetu wielu osobom, które nie są jeszcze jego zdeklarowanymi zwolennikami; "stary" model uzyskiwania dostępu do sieci był w zasadzie odpowiedni tylko dla tych, którzy już wiedzieli, że takiego dostępu potrzebują, i - z grubsza rzecz biorąc - po co. Z drugiej jednak strony, tacy użytkownicy - którzy "uszczęśliwieni" zostali dobrodziejstwem dostępu do Internetu, zanim na dobre zdołali uświadomić sobie jego potrzebę - przez pierwszy okres swojej "obecności" w sieci zachowują się jak przysłowiowe "słonie w składzie porcelany". Dla niektórych z nich - niestety - ten pierwszy okres nie kończy się nigdy. Używanie owego niezwykle "przyjaznego" oprogramowania, upraszczającego do maksimum proces uzyskiwania dostępu do Sieci, niesie bowiem z sobą - w mojej opinii - perfidną pułapkę psychologiczną. Najnowsza wersja przeglądarki Internetowej Microsoftu usiłuje wręcz całkowicie zatrzeć róznicę w dostępie do Internetu i do zasobów własnego komputera: "nawet nie spostrzeżesz, gdzie twój komputer się kończy, a Internet zaczyna" - głosi reklama. Zatarcie tej granicy w sensie technicznym łatwo pociąga jednak za sobą również zatarcie jej w sensie psychologicznym: nie dostrzegając granicy między własnym komputerem i Internetem nie dostrzegamy również tego, że o ile w naszym własnym komputerze wszystko jest po to, aby nam służyć - zapłaciliśmy za to i mamy prawo wymagać takiego działania sprzętu i oprogramowania, które jak najlepiej nas zadowala - o tyle w Internecie jesteśmy tylko jednym z wielu użytkowników tej wielkiej globalnej sieci: za każdym zasobem, z którym się stykamy, stoi inny żywy człowiek, a jego prawo np. do wyrażania własnych żądań i realizowania swojej własnej woli jest równe naszemu. Zbyt wielu użytkowników wychowanych na nowych, "przyjaznych" programach nie ma poczucia współodpowiedzialności za tworzenie wspólnego dobra, jakim są zasoby Sieci; każdy z nas może być twórcą części Internetu, i vice versa - korzysta z owoców pracy innych takich samych, jak on, użytkowników. Świadomość ta była "od zawsze" istotnym składnikiem tzw. "ducha Internetu". Obecnie "duch" ten w coraz większym stopniu zdaje się zanikać, a zastępuje go podejście typowo "konsumenckie": ja zapłaciłem i nic więcej mnie nie obchodzi; gdzieś "tam" siedzą wyspecjalizowane grupy ludzi, których zadaniem jest zaspokojenie moich potrzeb. Takie podejście jednak jest nieporozumieniem wynikającym z braku elementarnej wiedzy o podstawach Sieci: nie ma bowiem żadnego "tam" i żadnych wyspecjalizowanych ludzi, a płacimy jedynie swojemu providerowi za zapewnienie technicznej możliwości połączenia z Internetem - nikomu i za nic więcej.

Internetowi "tradycjonaliści", do których pod tym względem również się zaliczam, uważają, że - podobnie jak nim zaczniemy jeździć samochodem, musimy ukończyć kurs prawa jazdy, gdy wybieramy się do obcego kraju, uczymy się używanego tam języka, a aby przygotować nasze dzieci do samodzielnego życia w społeczeństwie, najpierw przez długie lata wpajamy im zasady i reguły tym społeczeństwem rządzące - tak i zanim rozpoczniemy korzystanie z Internetu, powinniśmy poznać podstawowe zasady, na jakich się on opiera. Powyższe analogie wcale nie są przesadzone, gdyż we wszystkich wymienionych przypadkach mamy do czynienia z jakimś rodzajem wejścia w nową społeczność - społeczność kierowców, społeczność innego narodu, społeczność dorosłych, czy wreszcie społeczność Internetu: w każdym przypadku trzeba poznać reguły społeczności, do której się wchodzi. Nie da się oczywiście nikogo do nauczenia się owych podstaw przymusić (chyba, że jest to akurat student, którego za brak znajomości teorii można nie dopuścić do ćwiczeń...); zawsze znajdą się tacy, którzy "wiedzą lepiej" i uważają, że im żadne "instrukcje obsługi" nie są potrzebne. Na nich, niestety, po prostu nie ma rady; wielu sieciowych nowicjuszy zachowuje się jednak wbrew regułom nie ze złej woli, lecz dlatego, że po prostu nie miało okazji ich poznać. W Sieci dostępnych jest sporo niezłych materiałów na interesujące nas tematy, trzeba jednakże wiedzieć o ich istnieniu i samemu ich poszukać. Praktycznie brak takich informacji - bądź odsyłaczy do nich - na serwerach providerów, które zwykle są jednymi z pierwszych miejsc w sieci, jakie odwiedzają nowi użytkownicy - a więc znakomicie nadawałyby się na tego typu "promocję". Nie jest to jednak zbyt zaskakujące w sytuacji, gdy poziom wiedzy o Sieci reprezentowany przez niektórych providerów jest niewiele tylko wyższy, niż u opisywanej tutaj kategorii użytkowników, a co gorsza - niektórzy providerzy sami, świadomie i z rozmysłem, łamią przyjęte w Internecie zasady i zwyczaje - np. odnośnie sposobu kodowania znaków, tworzenia stron WWW, nazewnictwa domen, a nawet rzeczy tak niechlubnej, jak rozsyłanie spamów. Sporo można też zarzucić publikacjom drukowanym: wiele z nich, obiecując nauczenie się "Internetu w 10 minut", skupia się wyłącznie na obsłudze takich bądź innych programów do łączności z Siecią, pomijając zupełnie (zapewne jako nieprzydatne?) zagadnienia "ogólne" - jak choćby wyraźne i klarowne określenie, czym Internet jest, a czym nie. Bez takiego wyraźnego osadzenia w realiach, z jakimi będzie się mieć do czynienia, trudno korzystać z Sieci w sposób w pełni właściwy, tak jak nie da się jeździć bez znajomości przepisów drogowych - zapewne co rusz będziemy kogoś "potrącać", narażając się na złośliwe uwagi i epitet "lamer" (czyli taki, co o Sieci nie ma zielonego pojęcia).

Być może jako przeciwwaga do wspomnianej postawy "konsumenckiej" typu: "ja zapłaciłem, to mi się należy" pojawia się "na przeciwległym końcu kabla" (abstrahując od nieadekwatności takiego podziału...) - u twórców serwisów, administratorów sieci itp. - postawa przeciwna: "to jest mój serwis, robię go z własnej woli i nikt mi za to nie płaci; a więc ja tu decyduję, jak on będzie działał, a jak się komuś nie podoba, to niech nie korzysta". To też pewnego rodzaju zanik "ducha Internetu", tym razem wśród ludzi, po których raczej tego byśmy się nie spodziewali...

Jednym z problemów polskiego Internetu jest - moim zdaniem - także fakt, że znakomita większość nawet najpoważniejszych usług wciąż funkcjonuje właśnie na zasadzie hobbystycznej, całkowicie pozazawodowej działalności róznych zapaleńców. Aż strach pomyśleć, jak wyglądałaby polska sieć, gdyby owych zapaleńców zabrakło... Nie byłoby newsów, IRC, większości list dyskusyjnych, mirrorów FTP - prawdopodobnie pozostałyby z niej jedynie reklamowe witryny firm. Taka społeczna działalność jest zapewne bardzo piękna i chlubna, ale tylko dopóki owi zapaleńcy nie zaczynają przejawiać opisanych powyżej postaw "sobiepańskich", a rzecz nie dotyczy usługi o podstawowym znaczeniu dla całej sieci - jak np. całego polskiego Usenetu, który niemalże w 100% ma charakter "hobbystyczny" (nota bene za publiczne pieniądze, bo głównie na serwerach uczelnianych), a w którym ostatnio zaczęły pojawiać się ze strony części administratorów przejawy tego typu zachowań. Jeżeli Internet - o czym wspominałem na początku - ma być traktowany jako poważne medium przekazu, muszą w nim pojawić się - obok "radosnej twórczości" amatorów, której oczywiście nie wolno lekceważyć, gdyż jest ona podstawową "siłą napędową" Sieci! - poważne, wiarygodne, zawodowo prowadzone serwisy. Serwisy, których zasady działania regulować będą jasne reguły, nie zmieniane według uznania przez administratorów; serwisy, które nie znikną pewnego dnia, bo ich twórcy odechciało się dalszego ich prowadzenia, ani nie będą zawierać wiadomości sprzed pół roku, bo zaganiany autor nie był w stanie znaleźć czasu na ich aktualizację. Serwisy takie zaczynają się już pojawiać, ciągle ich jednak jest zbyt mało. Szczególnie - moim zdaniem - brak jest częściowego choćby sprofesjonalizowania Usenetu; powstania zawodowego, a nie hobbystycznego, "trzonu" systemu transportu newsów. Brak jest także wspomnianych już na początku serwisów związanych z życiem codziennym, które również powinny mieć charakter zawodowy. Tworzeniem tego wszystkiego mogliby zająć się providerzy Internetu, ale po co robić cokolwiek w tym zakresie, dopóki można zbijać pieniądze na udostępnianiu tego, co już robią amatorzy?

Jak widać, polski Internet nie jest bynajmniej wolny od problemów. Obserwując jednakże wyraźny postęp, jaki nastąpił od roku 1995, jestem pełen optymizmu co do możliwości ich rozwiązania: trzeba je jednak wyraźnie uświadamiać, sygnalizować, aby nie umknęły nam niezauważone w powodzi coraz to bardziej atrakcyjnych "fajerwerków" na stronach WWW, kolejnych super-łatwych w obsłudze i super-zintegrowanych z Internetem systemów operacyjnych, i coraz weselszych zabaw w Internetowym "klubie"... Bo wówczas - tak jak nie wykryta w porę choroba - moga wyrządzić prawdziwą szkodę. O polski Internet - o nas samych, jego użytkowników - musimy cały czas dbać. Wszyscy razem i każdy z osobna.


* Tak wyglądała sytuacja w chwili pisania tego tekstu; z początkiem 1998 r. grupa MAN-ów odłączyła się od sieci NASK-u i przyłączyła do nowo powstałej sieci POL-34, zbudowanej w oparciu o łącza Telenergo.


Jarosław Rafa 1997. Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.

Wersja HTML opracowana 21.01.98.


Powrót do wykazu artykułów o Internecie Statystyka