UWAGA: Sytuacja opisana w artykule uległa od momentu jego napisania znacznym zmianom. Zalecane jest przeczytanie następnych tekstów na ten temat:

 

Domenowych wojen ciąg dalszy

W miarę, jak zbliża się termin upływu umowy rządu amerykańskiego z firmą Network Solutions Inc., administrującą domenami najwyższego poziomu w Internecie, wokół przyszłego modelu zarządzania tymi domenami narastają coraz większe emocje. Ostatni taki przypływ emocji miał miejsce właśnie za sprawą rządu USA, który na przełomie stycznia i lutego br. opublikował bardzo długo przygotowywany i od dawna oczekiwany (pierwotny termin jego opublikowania upływał w listopadzie 1997) własny projekt uregulowania kwestii domen.

Czytelnikom, którzy nie czytali artykułu na ten temat w numerze 9/97 MI, należy się krótkie objaśnienie sytuacji. Obecnie kontrolę nad działaniem systemu nazw domenowych w Internecie sprawuje nieformalne ciało o nazwie IANA (Internet Assigned Numbers Authority), któremu przewodzi Jon Postel z Information Sciences Institute na University of Southern California, zajmujący się tym kluczowym elementem funkcjonowania Internetu od samego początku jego istnienia. Bezpośrednio zaś głównymi serwerami nazw administruje InterNIC - przedsięwzięcie firmy Network Solutions Inc. (NSI), prowadzone we współpracy z IANA i w oparciu o umowę z rządem USA, która wygasa z końcem września tego roku. InterNIC zajmuje się również rejestrowaniem poddomen użytkowników w tzw. domenach najwyższego poziomu (Top Level Domains - TLD), takich jak .com, .org czy .net.

Wygaśnięcie kontraktu NSI jest jednym z powodów, dla których pożądane jest wypracowanie nowego modelu zarządzania adresowaniem w Internecie; drugim powodem jest fakt, że obecny system nazw domenowych od dłuższego czasu był przedmiotem płynącej z różnych stron (także ze strony IANA) krytyki - głównie wskazującej na jego "ciasność", czyli zbyt małą liczbę dostępnych TLD w stosunku do liczby użytkowników zainteresowanych posiadaniem własnego "znaczącego" (czyli np. kojarzącego się z nazwą firmy) adresu domenowego.

W artykule z wrześniowego MI przedstawiłem Czytelnikom wydarzenia, w wyniku których doszło do podpisania 1 maja ubiegłego roku w Genewie przez 57 firm i organizacji (w tym m.in. Światową Unię Telekomunikacyjną, Internet Society i IANA) porozumienia o nazwie gTLD-MoU (Generic Top Level Domain Memorandum of Understanding), proponującego nowy kształt systemu nazw domenowych w Internecie i określającego sposób jego wprowadzenia. W zasadniczych punktach, koncepcja ta zakładała utworzenie siedmiu nowych domen najwyższego poziomu (.firm, .store - ta nazwa już po późniejszych konsultacjach została w listopadzie zmieniona na .shop, .web, .arts, .rec, .info i .nom). Rejestrację poddomen w tych domenach prowadziłoby na zasadach konkurencyjnych równocześnie wiele firm, skupionych w tzw. Radzie Rejestratorów (Council of Registrars - CORE), będącej oficjalnym organem zarządzającym nazwami domenowymi. Działania CORE z kolei byłyby kontrolowane przez POC (Policy Oversight Committee) - swoistą "radę nadzorczą", do której kompetencji należałoby także proponowanie wszelkich zmian w zasadach rejestrowania domen.

Koncepcje nakreślone w gTLD-MoU nie wszystkim się podobały, ale kontrpropozycje miały raczej niewielką siłę przebicia. Obiecująco zapowiadający się eDNS, pracujący w oparciu o własny system głównych serwerów nazw niezależnych od IANA (skutkiem czego jednakże zarejestrowane w ramach eDNS-u domeny nie są rozpoznawane przez znakomitą większość komputerów w Internecie...), stopniowo tracił impet w miarę odchodzenia od niego kolejnych firm, tworzących odrębne, zmieniające się co chwilę alianse i koalicje, a także zakładających własne, niezależne od pozostałych serwery główne. W końcu 1997 r. istniało w Internecie sześć niezależnych (od IANA i od siebie nawzajem) "koalicji głównych serwerów nazw", które wszystkie razem wzięte pokrywały swoim zasięgiem około jednego procenta całej sieci. Przyczyniło się to rzecz jasna do "rozmydlenia" całej koncepcji i zepchnięcia jej na całkowity margines toczącej się dyskusji o przysłym kształcie domen. *

Jasne było, że jeżeli dodanie jakichkolwiek nowych domen najwyższego poziomu do zestawu obecnie istniejących ma się powieść, muszą one być "widoczne" w jednej, spójnej, wspólnej dla całej sieci przestrzeni adresowej - a taką, dla 99% Internetu, zapewniają obecnie jedynie "tradycyjne" serwery nazw kontrolowane przez IANA. Z tego punktu widzenia tylko plan nakreślony w gTLD-MoU wydawał się realny, jako mający ze strony IANA pełne poparcie. Jak o tym wspominałem w zakończeniu artykułu z wrześniowego MI, tuż po podpisaniu gTLD-MoU pojawiły się jednak obiekcje co do tego planu ze strony rządu USA. Przedstawiciele tego rządu kwestionowali m.in. nadmierne zbiurokratyzowanie systemu poprzez tworzenie wielu ciał nadzorczych oraz zbyt małą rolę sektora prywatnego. Jak miało się okazać potem w dyskusji pomiędzy zwolennikami gTLD-MoU a nowego planu administracji USA, w istocie chodziło tu konkretnie o amerykański sektor prywatny - jedną ze znaczących przyczyn obiekcji władz USA (jak również znacznej części dużych amerykańskich korporacji) wobec gTLD-MoU zdaje się być fakt, iż CORE ma siedzibę w Genewie...

Sprzeciw rządu USA wobec tej propozycji mógł po części być spowodowany faktem, że zaledwie na dwa tygodnie przed podpisaniem gTLD-MoU swoją własną propozycję uregulowania kwestii domen przedstawił rządowi dotychczasowy monopolista - NSI. Propozycja ta szła w zupełnie odmienną stronę niż efekty pracy międzynarodowego komitetu: o ile gTLD-MoU zakłada ograniczoną wolnośc konkurencji firm rejestrujących domeny, wprowadza szereg ciał kontrolujących i regulujących ich działanie, jak CORE czy POC, o tyle NSI - paradoksalnie powtarzając założenia eDNS-u, powstałego ze sprzeciwu wobec monopolu NSI właśnie - optuje za całkowitym liberalizmem. NSI nie chce nakładania jakichkolwiek ograniczeń na liczbę tworzonych nowych TLD, jest również za tym, aby każda TLD miała tylko jedną instytucję rejestrującą w niej domeny. Konkurencja między poszczególnymi rejestratorami nie ma polegać, jak w gTLD-MoU, na "wyścigu" do tych samych kilku TLD, lecz na tym, że każdy z nich może sobie założyć dowolną własną TLD i w niej rejestrować domeny swoich klientów (jednak nie więcej niż 3 TLD na jednego rejestratora). NSI sugerowała również w swojej propozycji (znowu przeciwnie niż gTLD-MoU) przejęcie dotychczasowych funkcji IANA przez nową, już sformalizowaną instytucję, działającą na mocy odpowiednich uregulowań prawnych.

Niemniej jednak, w ciągu najbliższych miesięcy rząd nie odpowiedział na propozycję NSI w żaden wyraźny sposób. Wręcz przeciwnie, mniej więcej aż do początku 1998 r. reprezentanci środowisk związanych z gTLD-MoU współpracowali - wedle ich słów - z rządem USA "w dobrej wierze" i byli wielokrotnie zapewniani o akceptacji dla ich planów. Dopiero w początkach stycznia br. nastąpił - według słów Alana Hansona, przewodniczącego funkcjonującej już CORE - "zwrot o 180 stopni".

Od podpisania gTLD-MoU założenia tego porozumienia były powoli, acz konsekwentnie wcielane w życie. IAHC (International Ad Hoc Committee) - międzynarodowy komitet, który opracował założenia projektu i doprowadził do jego podpisania - przekształcił się w IPOC (Interim POC - tymczasowy POC), nadzorujący wdrażanie ustaleń gTLD-MoU aż do momentu powołania przewidzianych w porozumieniu właściwych organów (CORE i POC). Po wyeliminowaniu - pod wpływem szerokich protestów - z opracowanego przez IAHC planu niezwykle kontrowersyjnego punktu ograniczającego liczbę firm, które będą mogły rejestrować domeny w nowym systemie, 18 lipca 1997 r. IPOC rozpoczął przyjmowanie zgłoszeń kandydatów na rejestratorów. Zgłosiło się ich łącznie 88: skupiająca je CORE rozpoczęła działalność w październiku 1997 r., z początkiem listopada zaś ogłoszone zostało podpisanie przez CORE umowy z firmą Emergent Systems na obsługę serwerów nazw dla nowo tworzonych domen i realizację oprogramowania, umożliwiającego równoczesną rejestrację domen na tych serwerach przez wszystkich rejestratorów.

IPOC (który z końcem listopada, po wybraniu wszystkich jego członków przez przewidziane w porozumieniu organizacje, przekształcił się już we "właściwy" POC) przeprowadzał równocześnie szereg konsultacji celem dopracowania ostatecznej postaci reguł mających rządzić rejestrowaniem domen. Chodziło głównie o problem mogących wystąpić konfliktów nazw domen z zarejestrowanymi znakami towarowymi i szczegółowe określenie sposobu prowadzenia w takich przypadkach arbitrażu przez WIPO (Światową Organizację Własności Intelektualnej), do której to sprawy IPOC przywiązywał bardzo duże znaczenie i starał się bardzo starannie określić procedury postępowania w takich wypadkach. Wreszcie, w początkach bieżącego roku wydany został komunikat ogłaszający, że cały system rejestracji nowych domen ma być gotowy do próbnego uruchomienia w marcu (w chwili, gdy będziecie Państwo czytać ten tekst, będzie już zapewne wiadomo, czy w istocie tak się stało). Rząd USA tymczasem przygotowywał własny plan. Podczas gdy IPOC zbierał zgłoszenia firm zamierzających rejestrować domeny w siedmiu nowych TLD, rząd amerykański opublikował skierowaną do wszystkich zainteresowanych listę pytań o przyszły kształt systemu nazw domenowych. Pytania te wyraźnie odcinały się od całej pracy wykonanej przez IAHC i sfinalizowanej w gTLD-MoU, i niejako rozpoczynały ją znów od początku: czy należy w ogóle tworzyć jakieś nowe TLD? ile? czy poddomeny w każdej TLD powinna rejestrować jedna firma, czy wiele? I tak dalej...

Rezultatem odpowiedzi na te pytania był właśnie dokument opublikowany 30 stycznia br. "Siłą napędową" powstania tego dokumentu był Ira Magaziner, główny doradca prezydenta Clintona do spraw nowych technologii, który w trakcie jego opracowywania spędził wiele miesięcy na spotkaniach z przedstawicielami różnych środowisk związanych z Internetem.

Styl, w jakim napisany jest dokument, jest zaskakujący. Opierając się na fakcie, że NSI administruje domenami na podstawie umowy z agencją rządową, jak również na tym, że działalność Postela jako opiekuna systemu adresowania sieci była uprzednio finansowana przez DARPA, autorzy dokumentu wyciągają wniosek, że w chwili obecnej system adresowania w Internecie zarządzany jest... przez rząd USA, a przynajmniej przy udziale tego rządu, z czego pragnie się on jak najszybciej wycofać. Owo "wycofanie się" nie ma jednak bynajmniej polegać tylko - czego "na zdrowy rozsądek" byśmy się spodziewali - na nieprzedłużeniu umowy z NSI i wstrzymaniu dalszego finansowania z rządowych pieniędzy jakichkolwiek aktywności związanych z Internetem. W zamierzeniach autorów projektu rządowego "wycofanie się" rządu ma wiązać się z określeniem reguł, w jaki sposób Internet ma być zarządzany po owym "wycofaniu się". Jest to paradoksalne, gdyż do tej pory w rozwój Internetu - podobno, według dokumentu, zarządzanego przez rząd - rząd de facto nie ingerował, chce natomiast podjąć taką ingerencję w momencie, gdy według własnych słów się "wycofuje". Fakt ten jest bardzo często podkreślany w komentarzach do dokumentu, nadsyłanych przez użytkowników Internetu i zamieszczanych na stronach WWW Departamentu Handlu. Użytkownicy wyrażają pogląd, że Magaziner próbuje nadużyć pozycji rządu i przechwycić kontrolę nad Internetem. "Nie robiliście nic z Internetem przez ostatnie 10 lat - zostawcie go samemu sobie" - stwierdził Donald Heath, prezes Internet Society.

Rządowy projekt zakłada powołanie prywatnej instytucji typu non-profit, która przejęłaby dotychczasowe funkcje IANA. W zarządzie owej instytucji mieliby się znaleźć przedstawiciele instytucji przydzielających numery IP (aktualnie są to RIPE - przydzielająca numery IP w Europie, APNIC - obsługująca rejon Azji i Pacyfiku, i nowo powołana w grudniu 1997 r. ARIN, która przejęła od InterNIC-u przydział adresów IP dla kontynentu amerykańskiego), przedstawiciele IAB (Internet Architecture Board) oraz dwóch nowych organizacji, które według dokumentu należałoby dopiero powołać: jednej, reprezentującej instytucje rejestrujące domeny i drugiej, reprezentującej użytkowników Internetu (głównie zresztą ze środowisk biznesowych: na 7 miejsc w zarządzie planowanych dla przedstawicieli tej organizacji tylko 2 miałyby przypadać reprezentantom użytkowników niekomercyjnych). W tym momencie trudno nie zauważyć, że autorzy dokumentu ignorują fakt, że takie organizacje już istnieją - rejestratorów domen mogłaby reprezentować CORE (w dokumencie starannie unika się jakiejkolwiek wzmianki o CORE i gTLD-MoU), zaś istniejącą od dawna i ogólnie uznawaną organizacją użytkowników Internetu jest Internet Society (jednak użytkownicy biznesowi nie stanowią tam większości, stąd zapewne pomysł powołania nowej organizacji). Ta nie istniejąca jeszcze instytucja miałaby w zamyśle rządu być w pełni gotowa do działania we wrześniu, kiedy to kończy się kontrakt z NSI. Jednak jeszcze przez dwa lata rząd miałby nadzorować jej funkcjonowanie, aby zapewnić gładki przebieg "prywatyzacji".

Rządowy projekt zakłada, że na początek należałoby utworzyć niewiele nowych TLD - być może nawet tylko jedną, a na pewno nie więcej niż pięć. Serwery nazw dla każdej z tych domen byłyby zarządzane przez osobnego administratora, ale funkcje administratora TLD (registry) i rejestratora poddomen (registrar) byłyby rozdzielone. Administrator TLD nie miałby prawa sam rejestrować poddomen, natomiast zawierałby umowy z firmami, które takiej rejestracji by dokonywały, mogąc pobierać od nich za to opłaty. W jednej TLD mogłoby rejestrować poddomeny wielu rejestratorów - administrator domeny musiałby traktować wszystkich równo (wielu konkurujących rejestratorów w jednej domenie to chyba jedyny wspólny punkt projektu z propozycją CORE - tam jednakże zamiast niezależnych administratorów TLD jest wynajęty operator, zajmujący się jedynie obsługą techniczną i całkowicie podporządkowany CORE). Decyzję o ewentualnym dodaniu nowych TLD podjęłaby w późniejszym terminie wspomniana wyżej instytucja, która miałaby zastąpić IANA.

Najbardziej wartościową częścią rządowego dokumentu jest ta, która zajmuje się przyszłością domen aktualnie administrowanych przez NSI. Słabością projektu CORE było to, że do tych domen nie odnosił się on w żaden sposób; nie mógł zresztą tego zrobić nie wywołując otwartego konfliktu między środowiskami związanymi z CORE a NSI. Ze względu na swoją umowę z NSI rząd amerykański jest w pewnym sensie uprawniony do zasugerowania dalszego losu tych domen i tu niewątpliwie inicjatywę Magazinera należy uznać za bardzo cenny wkład w debatę nad przyszłym kształtem domen.

Propozycja rządowa zakłada otóż, że domeny .com, .net i .org miałyby pozostać pod zarządem NSI, ale NSI musi swój "domenowy biznes" podzielić wyraźnie na dwie części, pełniące funkcje administratora i rejestratora - będzie to oznaczało prawdopodobnie wydzielenie z NSI dwóch samodzielnych jednostek zajmujących się tą działalnością. Jednostka pełniąca funkcje administratora musi dopuszczać do rejestracji poddomen w tych domenach na równych prawach także innych rejestratorów poza swoją "drugą połową", podobnie jak jest to planowane w nowych domenach. Administracja domeną .edu miałaby być przez NSI przekazana jakiejś instytucji niekomercyjnej, natomiast domena .gov - zwrócona rządowi. NSI ma również przekazać rządowi całe utworzone w ramach umowy oprogramowanie służące do administrowania domenami, dokumentację i wszelkie inne dane, które będą mogły być wykorzystane przez instytucję powołaną na miejsce IANA. NSI ma również przekazać tej instytucji kontrolę nad administrowanym przez siebie głównym serwerem nazw.

Projekt Magazinera spotkał się z dość mieszanymi reakcjami. Zadowolenie wyrażają głównie te środowiska, które poprzednio były zawziętymi przeciwnikami CORE; pozostali użytkownicy są bardziej sceptyczni. Zastrzeżenia wzbudza przede wszystkim nie uzasadnione w projekcie w żaden sposób ograniczenie liczby nowych TLD. Z publicznych wypowiedzi Magazinera wnioskować można, że było to motywowane ochroną interesów posiadaczy znaków towarowych - przy dużej ilości nowych TLD ściganie "cyberpiratów", którzy rejestrowaliby domeny identyczne z nazwą danej firmy we wszystkich nowych TLD, aby je potem odsprzedać z zyskiem, byłoby bardzo utrudnione. Jest to jednym z głównych zarzutów przeciwko nowemu projektowi rządowemu: chroni on i faworyzuje głównie interesy wielkich firm - zwłaszcza amerykańskich - którym daje przewagę nad pozostałymi użytkownikami Internetu. Projekt "daje zbyt wiele władzy posiadaczom znaków towarowych" - zauważa się w jednym z komentarzy. Skądinąd ten sam zarzut - faworyzowania wielkich posiadaczy znaków towarowych stawiany jest projektowi CORE, z uwagi na bardzo rygorystyczne procedury arbitrażu w przypadku konfliktu nazwy domeny z zarejestrowanym znakiem towarowym, w sposób ewidentny faworyzujące posiadacza znaku.

Krytykuje się również silną "amerykanocentryczność" projektu. Choć w treści dokumentu werbalnie uznaje się międzynarodowy charakter Internetu, dokument pisany jest ewidentnie z amerykańskiego punktu widzenia. To, że zarządzanie Internetem powinno pozostać w USA, uznaje się w nim niemal za oczywistość; silnie akcentowany jest fakt, że nowa instytucja nadzorująca system nazw domenowych powinna znajdować się pod jurysdykcją amerykańską, i wszystkie ewentualne spory wynikłe w związku z rejestracją domen miałyby być rozpatrywane przed amerykańskimi sądami. "Brak domen dla międzynarodowych rejestratorów" zarzucił projektowi Vint Cerf, twórca Internet Society, nazywany "ojcem Internetu". Stwierdził również, że ograniczanie liczby nowo tworzonych domen z uwagi na "cyberpiratów" nie ma sensu, gdyż "cyberpiraci" nawet w chwili obecnej mogą rejestrować "chodliwe" nazwy domen w przeszło 200 aktualnie istniejących domenach narodowych - niedostrzeganie tego faktu świadczy również o braku poza-amerykańskiej perspektywy.

Wątpliwe jest też, czy w ogóle istnieje potrzeba tworzenia nowej instytucji do zarządzania systemem domen na miejsce IANA: w wielu komentarzach wyrażany jest pogląd, że funkcję tę powinna nadal pełnić sama IANA, jedynie przekształcona w proponowaną w dokumencie instytucję non-profit. Projekt takiego właśnie nowego statutu działania IANA został zresztą już wcześniej przedstawiony przez RIPE.

W przeciwieństwie jednakże do poprzednich dyskusji na temat domen, w obecnym sporze coraz mocniej zaznacza się polaryzacja stanowisk: spór ten coraz wyraźniej staje się z jednej strony sporem amerykańsko-europejskim, z drugiej zaś - sporem między właścicielami znaków towarowych i "resztą Internetu". Firmy amerykańskie, zwłaszcza posiadacze "silnych" znaków towarowych popierają projekt rządowy; po stronie CORE opowiadają się małe firmy, społeczność akademicka i techniczna reprezentująca tradycyjnego "ducha Internetu", organizacje społeczne; CORE ma także poparcie europejskich rządów i organizacji międzynarodowych. Czyje zdanie przeważy - nie wiadomo.

Jeszcze na kilkanaście dni przed ukazaniem się dokumentu Magazinera, gdy było już wiadomo, że nie będzie on zbyt przychylny dla planów CORE, przedstawiciele CORE i POC twierdzili, że niezależnie od stanowiska rządu USA zrealizują swój plan uruchomienia w marcu br. ustalonych siedmiu domen. Jednakże 23 stycznia Donald Heath ostrzegł, że gdyby Postel pomimo braku consensusu w tej sprawie wprowadził domeny CORE na główne serwery nazw, IANA naraziłaby się na procesy sądowe ze strony innych firm, które również wnioskowały uprzednio o dodanie swoich własnych TLD (jak np. Image Online Design ze swoją domeną .web - zob. MI 9/97). Przedstawiciele CORE przestali więc deklarować bezwarunkowe uruchomienie nowych domen, zastępując to stwierdzeniami, że opozycja przeciwko projektowi CORE ze strony rządu narazi firmy wchodzące w skład CORE - które zapłaciły po 20 tys. dolarów za możliwość bycia rejestratorem - jak również ich klientów, którzy już zaczęli składać wnioski o rejestrację w nowych domenach, na znaczne straty wynikające z opóźnienia rozpoczęcia działalności (w domyśle: i będą się oni domagać od rządu USA pokrycia tych strat).

Tymczasem w dniu, w którym miał się ukazać projekt Magazinera, Jon Postel wykonał zaskakujący manewr, który jako sensacja obiegł wszystkie media amerykańskie: zażądał mianowicie od administratorów sześciu - spośród dwunastu - głównych serwerów nazw Internetu przekonfigurowania ich tak, aby traktowały jako tzw. serwer pierwotny nie serwer "A" (a.root-servers.net), prowadzony przez Network Solutions, lecz serwer "B", administrowany przez samego Postela, i z niego pobierały aktualne dane o domenach. Oczywiście, serwer Postela zawierał dokładnie te same dane i przekonfigurowanie nie spowodowało żadnych zaburzeń w działaniu sieci, wywołało jednak falę spekulacji co do tego, co właściwie Postel "chciał przez to powiedzieć". Sam Postel stanowczo twierdzi, że był to tylko techniczny test, mający na celu sprawdzenie, na ile jest możliwe "gładkie" przekazanie obsługi DNS-u ewentualnej przyszłej organizacji, która miałaby zastąpić IANA. Prawie wszyscy uważają jednak, że zbieżność w czasie owego "testu" z dokumentem Magazinera nie jest przypadkowa. Być może zatem była to swoista "demonstracja siły" ze strony Postela, przypomnienie rządowi, aby nie zagalopował się zbyt daleko w swoich planach?

Postel stanowczo odrzuca takie oskarżenia oświadczając, że aczkolwiek wiele elementów w propozycji Magazinera mu się nie podoba, to będzie nadal rozmawiał i współpracował z rządem celem uzgodnienia i wyklarowania spornych kwestii. Współpracę i dalsze rozmowy z rządem zapowiadają też Internet Society oraz CORE: "Ufamy, że rząd w końcu zaakceptuje nasz plan" - twierdzą przedstawiciele tej ostatniej. Na razie, rząd zbiera komentarze na temat opublikowanej propozycji. "Jeżeli ocena będzie generalnie negatywna, będziemy musieli się wycofać i rozpocząć pracę od początku" - zapowiedział Magaziner.

"Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta" - przysłowie to sprawdziło się także i w tym wypadku. Podczas gdy CORE, rząd USA, NSI i kilku zwolenników innych, mniej popularnych koncepcji rejestracji domen spierają się między sobą, kilka sprytnych firm wykorzystało "furtki" w istniejącej strukturze domen narodowych. Obok domen "generycznych", nie określających przynależności geograficznej użytkownika - o które toczy się cały obecny spór - spokojnie egzystują sobie domeny krajowe. Domenę taką - zgodnie z założeniami przyjętymi przez IANA w dokumencie RFC 1591 - ma zagwarantowane każde oficjalnie istniejące państwo na świecie. Oprócz krajów ogólnie znanych, jak np. Niemcy czy Japonia, istnieją jednak i takie, o których nikt by się nie dowiedział, gdyby nie całe to zamieszanie wokół domen...

Mniej więcej w połowie 1997 r. w Internecie zaczęły się pojawiać reklamy oferujące rejestrację w nowych domenach, takich jak .to i .nu. Firmy oferujące tę rejestrację zapewniały, że nie są to żadne nowe domeny planowane do wprowadzenia przez IAHC czy kogokolwiek innego - że są to całkowicie "legalne", aktualnie funkcjonujące domeny, widoczne w całej sieci "tak jak domena .com".

Zagadka szybko się wyjaśniła. Tajemnicze domeny należą do dwóch maleńkich państw, położonych na polinezyjskich wysepkach Tonga i Niue. Praktycznie nie ma tam użytkowników Internetu, nie przeszkodziło to jednak dwóm pomysłowym firmom, za zgodą i przy współpracy władz tych krajów, wystąpić do IANA o przyznanie im prawa administracji ich narodowymi domenami. Rejestracja w tych domenach jest teraz oferowana każdemu chętnemu, za cenę o połowę niższą niż w InterNIC-u, a obydwa państewka zyskują - oprócz swojego udziału we wpływach - międzynarodową promocję jako rejony turystyczne. Na początku lutego br. do grona krajów wykorzystujących Internet w ten specyficzny sposób dołączyła postradziecka Turkmenia, oferując miejsce w swojej domenie narodowej, o brzmieniu szczególnie atrakcyjnym dla firm, a mianowicie .tm. Każdy władający językiem angielskim wie, że TM to skrót od Trade Mark, czyli znak towarowy, i choć rejestrująca nazwy w domenie .tm angielska firma NetNames zastrzega wyraźnie, że w Internecie nie istnieje coś takiego jak znak towarowy, to równocześnie stwierdza w tym samym zdaniu: "ale każdemu literki TM kojarzą się ze znakami towarowymi". Magia tych literek musi być w istocie silna, skoro przez pierwszy tydzień funkcjonowania domeny .tm zarejestrowano w niej blisko 1500 nazw!

Widząc takie "kwiatki", wprowadzające kompletny bałagan w nazwach domenowych (amerykański, czy polski serwer zarejestrowany w Tonga - jaki to ma sens?), trzeba życzyć sobie, aby jak najszybciej zakończyły się spory między wszystkimi zainteresowanymi i powstały wreszcie nowe domeny, mogące pomieścić adresy wszystkich zainteresowanych bez stosowania żadnych sztuczek. Jak ostatecznie sprawa się rozwiąże - dowiemy się najpóźniej z końcem września, kiedy to - co jest jedynym pewnikiem w całej tej sprawie - przestanie działać InterNIC.

Dokument opublikowany przez rząd USA dostępny jest pod adresem:
http://www.ntia.doc.gov/ntiahome/domainname/dnsdrft.htm

Informacje na temat gTLD-MoU, działalności CORE i POC:
http://www.gtld-mou.org/

Najnowsze wiadomości prasowe związane z domenami:
http://www.domainz.net.nz/newsstand/dnsnewz.html **

Zestawienie różnych propozycji przyszłego kształtu domen i organizacji je wspierających:
http://www.media-visions.com/newdom2a.html

Rejestracja w domenie .to:
http://www.tonic.to/

Rejestracja w domenie .nu:
http://www.nunames.nu/

Rejestracja w domenie .tm:
http://www.nic.tm/


* eDNS obecnie już nie funkcjonuje.
** Serwis ten został zlikwidowany.


Jarosław Rafa 1998. Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.

Wersja HTML opracowana 23.04.98, uzupełnienia 12.09.2000.


Powrót do wykazu artykułów o Internecie Statystyka